To już 10 lat!

Przyznam, że trzy razy sprawdzałam, czy na pewno dobrze odczytuję powiadomienie z telefonu, ale liczby nie chcą kłamać. Dokładnie 10 lat temu, 25 czerwca 2014 roku pojawił się na Bałaganie Kontrolowanym pierwszy wpis i nie ukrywam, że nie chce mi się w to wierzyć.

Bo wychodzi na to, że przez ostatnie 10 lat to Bałagan był jedną z niewielu stałych w moim życiu. Założony na studiach magisterskich, na etapie życia dzisiaj tak odległym, że ledwo wydaje się rzeczywistością.

Można by pomyśleć, że przez te 10 lat Bałagan powinien być miejscem większym i skoro się nie udało, to po co tu jeszcze siedzę, publikując raz na czas i marnuję swój czas i pieniądze.

W końcu blogów już nikt nie czyta, a w internecie jest się tylko dla wielkich pieniędzy i sukcesu 😉.

Dobra, koniec, rzucam to i wyjeżdżam w Bieszczady 😜.

Patrząc z perspektywy czasu, Bałagan powstał u szczytu popularności blogów i miał kilka szans na większe wybicie się (nic tak dobrze nie działa, jak polecenia od dużych twórców), ale mam poczucie, że chyba nigdy do końca mi na tym nie zależało (ale oczywiście, jak niespodziewanie coś wypali, to ja nie będę narzekać! 😂). Przy czym mówię to dzisiaj - te 10 lat temu oczywiście, że śniłam o wielkiej blogowej sławie.

Tyle, że marzyć to jedno, a działać systematycznie i wytrwale, bez pewności czy wysiłek przerodzi się w oczekiwany rezultat, to zupełnie co innego.

I chyba właśnie dlatego finalnie zawsze traktowałam Bałagan po prostu jako moje miejsce w sieci, moją odskocznię, miejsce w którym przez długie miesiące mogę nie pisać, by potem wrzucać kilka postów na raz. I powiem Wam, że było warto, bo blogowanie dało mi ogromnie dużo.

Przede wszystkim poznałam wspaniałych ludzi, z którymi do dzisiaj utrzymuję kontakty, w tym jedną bardzo bliską przyjaciółkę. Gdyby nie blog, nie miałabym obecnie tak wspaniałych bet, które pomagają mi przełożyć mój pomysł na książkę w faktyczną książkę (ta droga będzie jeszcze długa i wyboista, ale jakże ekscytująca!). Gdyby nie Bałagan, nigdy nie wystąpiłabym w podcaście Tok FM komentując odcinki finałowego sezonu “Gry o tron” i nigdy nie spróbowałabym prowadzić własny podcast, czy nigdy nie usiadłabym na scenie SerialConu mówiąc o serialach do fanów seriali. Nigdy nie pojechałabym na blogerskie konferencje, które przełamały mój strach przed samotnymi wycieczkami do obcych miast i ludzi.

W końcu, gdyby nie Bałagan, nigdy nie miałabym możliwości pracy w portalu Serialowa i dowiedzeniu się na własnej skórze, że taka praca zawodowa zwyczajnie… nie jest dla mnie. Że czerpię naprawdę dużą przyjemność z obcowania z popkulturą, ale tylko na moich, hobbystycznych warunkach, nie na zasadach narzucanych przez kapitalizm i konieczności komentowania wszystkiego natychmiast.

Przez te 10 lat zmieniła się przecież także sama kultura. Gdy zaczynałam, seriali szukało się na bardzo podejrzanych ruskich i chińskich stronach, a Netflix dopiero podbijał nasze serca. Seriale posiadające 24 odcinki i wiele sezonów były standardem, a przywiązanie do jakiegoś tytułu naprawdę wiązało się z dużym oddaniem (a jeszcze większym, gdy postanowiło się taki tytuł nadrobić). Kina nie czuły zagrożenia ze strony streamingów. A i samych tytułów do oglądania było mniej.

Obecnie w pojedynkę naprawdę trudno jest zobaczyć i znać wszystko, a przy tym mieć jeszcze jakieś życie.

Zmieniły się też same recenzje. Od ogromnej popularności blogów i długich wpisów, przeszliśmy na YouTuba, wskoczyliśmy w podcasty, by finalnie odkryć, że najlepiej działają bardzo krótkie opinie na Instagramie i TikToku. I choć koniec blogów wieszczono od bardzo dawna, to ta mała wioska Galów uparcie broniona jest przez tych freaków, którzy nadal lubią usiąść przed klawiaturą.

Co więcej, przez te 10 lat zmieniły się nawet same streamingi, stając się tak popularne, że jako odbiorcy czujemy przesyt ilością platform i kwotami, jakie trzeba za nie płacić. Same platformy też nie są już tym, czym były - skończyło się zachęcanie do dzielenia kont, powstają tańsze pakiety z reklamami i jak zawsze, wielkie idee rozbijają się o interesy korporacyjne. A walkę z nimi oglądaliśmy patrząc na strajk aktorów i przekonując się, że streamingi wcale nie oferują każdego tytułu i co więcej, mogą go niespodziewanie usunąć z platformy bez jakiejkolwiek alternatywy, by móc go obejrzeć gdzieś indziej.

I tak, jak strony pirackie miały przestać istnieć, tak okazuje się, że w tej sytuacji, nadal mają się bardzo dobrze.

W ciągu tych 10 lat zdążyło się zakończyć “Supernatural”, co było szokiem dla absolutnie wszystkich, przeżyliśmy zawód finałem “Sherlocka” i równie duży finałem “Gry o tron”. Z radością powróciliśmy do świata “Gwiezdnych Wojen”, by przypomnieć sobie, że żaden inny fandom nie jest tak dobrze wprawiony w hejtowaniu wszystkiego spod tej marki, i dowiedzieliśmy się, że jednak jest coś takiego, jak “za dużo Marvela na raz”. Ale przed tym wszyscy przeżyliśmy rozdzierające emocje z "Infinity War” i “Endgame”, po których już żaden fan serii nie pozostał taki sam. A niegdyś wielbiona J.K. Rowling zrobiła wszystko, byśmy czuli się źle z lubieniem Harry'ego Pottera. Z kolei fani “Doktora Who” w końcu mają międzynarodowy dostęp do swojego ukochanego serialu, chociaż nadal panuje ogólna konsternacja, że stało się to akurat dzięki Disneyowi. A gdy już się wydawało, że kino umarło, Barbieheimer pokazało, że dobry marketing zawsze zadziała.

I tak sobie myślę, że miło będzie za kolejne 10 lat usiąść i napisać kolejny wpis, z zaskoczeniem odkrywając, jak bardzo zmieniła się rzeczywistość, w której przychodzi nam kulturę komentować.

Jedno się tylko nie zmieniło. Po tych 10 latach nadal gromadnie siadamy przed ekranami, by dowiedzieć się, co słychać w Westeros. Widać, nawet w popkulturze musi być jakaś stała.