W recenzji
przedpremierowej ostrożnie chwaliłam pierwsze 6. odcinków, do których
miałam dostęp. Uznałam, że finał może wiele zmienić – w końcu dobrze rozegrany
naprawdę może to zrobić. Ale gdy już zobaczyłam ostatnie 2. odcinki, wcale
nie czuję się lepiej. Może czuję się trochę gorzej, bo z każdym dniem bardziej
cierpi moja fanowska dusza. Co jest tym bardziej rozczarowujące, że ja naprawdę
jestem gotowa zaakceptować daleko idące zmiany względem książek – choćby
chwaliłam za to serial „Cień
i kość”.
Odczekałam z tą recenzją, by zdecydowana większość miała już
choć część serialu za sobą. Recenzja jest jak najbardziej spoilerowa. I
podzielona na dwie części: w pierwszej koncentruję się na pozytywnych stronach
serialu. W drugiej na jego minusach, zmianach i moim powoli zwiększającym się
żalu.
Co Wiedźmin robi dobrze w 2. sezonie?
Przede wszystkim 2. sezon jest dużo bardziej spójny. O ile mi osobiście nie przeszkadzały poprzednie skoki czasowe i uważam to za fajne rozwiązanie, tak tutaj już by się nie sprawdziło. Dlatego, jeżeli kogoś tamten zabieg denerwował, może całkowicie odetchnąć z ulgą – powieść idzie jak po sznurku.
Doceniam także ojcowską stronę Vesemira, która została tu
naprawdę fajnie pokazana. W książkach był jednak bardziej dowódcą, niż
ojcem, tu widzimy, że ma głębokie relacje, nie tylko z samym Geraltem, ale i
pozostałymi wiedźminami. To pogłębienie postaci jest o tyle ważne, że potem
Vesemira już nie spotkamy, a przecież jest to człowiek, który bardzo wpłynął na
wszystko, czy jest Geralt.
Bardzo martwiłam się także relacją Ciri i Geralta. Jednak w książkach mała dziewczynka bardziej naturalnie mogła założyć, że teraz to jest jej nowy tata. Serial nie ma komfortu małej i niewinnej dziewczynki, ale muszę przyznać, że rozwiązał to bardzo dobrze. Czuje się bliską więź między ta dwójką i to właśnie na poziomie rodzica-dziecka. Co znowu – jest szalenie istotne, gdy przypomnimy sobie, że zaraz ta dwójka zostanie rozdzielona i spotka się dopiero po latach.
Zasmuciła mnie mała obecność Jaskra (nie, żeby we „Krwi Elfów”
było go szalenie dużo), ale zaskakująco łatwo jego bohater został pogłębiony. I
to zadziwiające, bo w sumie najbardziej to ze mną zostało po całym seansie:
Jaskier wychodzący z roli barda, decydujący się pomóc elfom. Lubię ten motyw,
szczególnie gdy wiemy, że bard był także szpiegiem wykorzystywanym przez Dijkstrę
i nigdy nie był TYLKO śpiewakiem.
A co do Dijkstry. Niby charakterem jest taki, jaki powinien,
ale z drugiej strony, oczekiwałam trochę większego faceta, bardziej zwalistego,
który na pierwszy rzut oka wydaje się łatwy do pokonania. Ale to moje prywatne
podejście, bo trudno mi coś zarzucić jego serialowej wersji.
Sama gra aktorska, a szczególnie Freya w roli Ciri, jest lepsza niż w 1. sezonie. Jakby aktorzy już lepiej się czuli ze swoimi bohaterami, bardziej ich rozumieli. Doceniam też wizualnie co udało się osiągnąć – szczególnie biorąc pod uwagę, że ekipa musiała z wielu pomysłów i miejsc zrezygnować przez pandemię. Zwyczajnie 2. sezon „Wiedźmina” dobrze się połyka, odcinek po odcinku. Spełnia swoje netfliksowe zadanie, wymuszając binge-watching.
No, i to tyle z moim komplementów. Więcej miałam zaraz po
seansie, ale jak już napisałam, im dalej od niego, tym bardziej mnie myślenie o
nim uwiera.
Co nie podobało mi się w 2. sezonie Wiedźmina?
Znowu, uparcie chce podkreślić – naprawdę nie wymagam, by
adaptacja szła za książkami. Nie mam nic przeciwko przyspieszaniu wydarzeń, dodawaniu
nowych itd. Choćby we wspomnianym serialu „Cień
i kość” wymieszano postaci z dwóch różnych etapów czasowych, a wiele z
wydarzeń, które zostały w książkach zaledwie mgliście zarysowanych w serialu
zostało pełnoprawnymi wątkami. A równocześnie, ani razu nie miałam reakcji:
„ej, to nie tak!”.
Przy tym sezonie, miałam je wielokrotnie. Głownie dlatego, że części decyzji za nic nie rozumiem. Jak tej, że sezon musiał otrzymać główną przeciwniczkę Voleth Meir, potwora który z łatwością manipuluje zarówno Yennefer, jak i Fringillę i Francescą. Zastanawiam się, czy przez to, że scenarzyści mają wiedźmina za głównego bohatera, nie poczuli się w podobnym obowiązki jak ludzie od Supernatural – jak nie potwór na tydzień, to chociaż na sezon.
A przecież Voleth Meir nie tylko była zbędna do tej historii –
i wypadała najsłabiej – ale również „Wiedźmin” opiera się właśnie na świecie, w
którym pogromcy potworów stają się zbędni, z kolei potwory ewaluują, a ludzie
rozważają, czy nie zaczynać ich chronić, bo stają się rzadkie itd. Voleth Meir
zepsuła jeszcze jedna rzecz: odsłoniła w pełni moce Ciri, z których
dziewczyna nie zdawała sobie spawy. Dla mnie ważną częścią tej historii
jest fakt, że bardzo długo nie wiemy, dlaczego tyle osób chce naprawdę dopaść
Ciri. Co się w niej kryje. Teraz nie bardzo jest już co odkrywać.
Tak naprawdę, poza treningiem Ciri i jej relacjami z wiedźminami, jestem rozczarowana większością rzeczy, które wydarzyły się w warowni. Od wszystkich bitew, przez ten pomysł z zamienia Ciri w wiedźminkę (ktoś powinien nagrywać moją reakcję). To miało być jedno z ostatnich cieplarnianych miejsc, gdzie dziewczyna leczy przeszłe traumy i jeszcze nie nabawiła się nowych – a przecież już od kolejnego tomu, od „Czasu Pogardy”, dziewczyna dosłownie ma traumę życiową za traumą życiową. Zresztą podobnie jak w świątyni Melitele. To tutaj powinna uczyć się magii i nawiązywać więź z Yen. I choć to ostatnie nie jest jeszcze przegrane (finał zapowiedzieć, że Yennefer będzie dopiero ją przyuczać), tak trudno mi było ukryć jęk zawodu.
Mam też mieszane uczucia co do elfów. Co prawda, dla mnie
elfy Sapkowskiego zawsze były bardziej zwyczajne, niż te Tolkienowskie,
ale ciągle – mówimy o wiecznych istotach. Tymczasem dostajemy obrazek
zwykłych, starych elfich uchodźców i to nie jako wyjątkowy widok, ludzie nie są
nimi zaskoczeni. Niby serial oddał, że to rasa, która wszystko utraciła, a
równocześnie skoczył o kilka metrów za daleko.
I ostatnia rzecz, która ubodła mnie bardzo, to potraktowanie widza jak idioty. Dostajemy wizje Ciri, w której widzi swoja matkę i ojca. Później, widzimy w końcu twarz Emhyra, który jest przecież dokładnie tym samym aktorem, jakiego widzieliśmy w roli Duny’ego. To było o kilka sekund, w których pomyślałam: brawo Netflix, całkiem niezłe posunięcie, ci którzy nie znają historii będą z zaskoczeniem przewijać i porównywać twarze.
Ale NIE. Netflix musiał wcisnąć mu w usta: mojej córki Cirilli. Tak jakby… to powinna być tajemnica? Biorąc pod uwagę, co Emhyr ma w planach jej zrobić, nawet najbliżsi doradcy nie wiedzieli, że dziewczyna jest jego córką. Nie do końca wiem, jak Netflix ma zamiar z tego wybrnąć (chyba, że będziemy udawać, że tam nie było połowy dworu, a Fringilla wcale wszystkiego nie wygada). A ja bardzo nie lubię, jak się widza traktuje jak idiotę.
Więc co z tym Wiedźminem?
Przyznam, że nie wiem. Z jednej strony trudno bowiem oceniać
jednoznacznie decyzje scenarzystów, nie znając całej historii, jaką ułożyli na
potrzeby serialu. Może się bowiem okazać, że to wszystko się ładnie składa,
łączy z innymi filmami i serialami z tego uniwersum i patrząc na to jako całość,
dostaniemy coś naprawdę wyjątkowego.
Z drugiej, przy całej mojej miłości do sezonu pierwszego i zrozumieniu,
że adaptacja ma prawo opierać się bardzo luźno na oryginale – mój entuzjazm
opadł. I wstać nie chce.
Czy będę oglądać dalej? Na pewno. Na szczęście mam dużo czasu,
żeby ustawić swoje nastawienie odpowiednio i wywalić podczas oglądania jakikolwiek
kanon do kosza. Bo to wbrew pozorom nie jest serial zły i proponuje ciekawe rzeczy.
Pod warunkiem, że nie pamięta się dobrze książek.
0 Komentarze