I już po tych słowach na
pewno wiecie: "Diuna" zachwyciła mnie od pierwszej do ostatniej minuty i musiałam
się bardzo mocno zastanawiać oraz bezlitośnie zmusić się, by znaleźć w nim wady. Nie dlatego, że ich nie ma. Ale dlatego, że podczas seansu wydawał mi się
ich całkowicie pozbawiony. Choć równocześnie, jest to film specyficzny i na
pewno nie powali na kolana każdego.
Przede wszystkim,
wszystko w "Diunie" dzieje się powoli. Film jest tak naprawdę prologiem do większej
opowieści (co mówi już na samym początku, gdy widzimy tytuł „Diuna: Część I”),
niż historią, która jest bogata w wartką akcję. I trzeba przyznać, moim zdaniem pod tym względem
doskonale oddała swój książkowy pierwowzór.
Nie przeczytałam całej "Diuny" (narracja Franka Herberta okazała się dla mnie wyjątkowo niestrawna), ale
okazało się, że byłam na tyle wytrwała, by przeczytać 90% tego, co właśnie
zekranizowano. I choć pewne odstępstwa fabularne się tutaj pojawiły, to najważniejsze
sceny i cały klimat został oddany z ogromną pieczołowitością.
Co dla mnie jest ogromnym plusem, ale po części opinii nudzonych osób, dla innych może być to największa wada filmu. Bo faktycznie, w "Diunie" nie dzieje się wiele. Bardziej poznajemy ten świat niż walczymy z wrogiem.
Uważam jednak, że to był
bardzo dobry pomysł. Bo świat "Diuny" jest jednak mocno polityczny, obcy i
niejasny, jeżeli nie zna się książek (albo nie widziało poprzedniej
ekranizacji). Wydaje mi się, że szybki bieg do wartkiej akcji, mógłby sprawić,
że wielu widzów zadawałoby sobie pytanie: ale co ja właściwie oglądam?
Jest to o tyle istotne,
że mamy tutaj przecięcie władzy na Arrakis, zamachy, ważną zarówno
handlowo, jak i komunikacyjnie przyprawę, aż w końcu przepowiednię i wybawiciela
narodów. Wrzucenie tego w pierwsze 10 minut filmu (tak jak ja zrobiłam to przed
chwilą w jednym zdaniu), nie skończyłoby się dobrze dla nikogo.
Ale skoro nie ma tutaj wartkiej akcji, to co jest w ten "Diunie" takiego zachwycającego? Przede wszystkim są to zdjęcia. Bardzo dawnie nie widziałam tak pięknego i dopracowanego filmu. Dlatego właśnie "Diunę" koniecznie trzeba zobaczyć na wielkim ekranie. Bo mogłoby się wydawać, że pustynia nie ma w sobie nic, co może zachwycić, a jednak "Diuna" udowadnia, że jest całkowicie inaczej.
To także dopracowane lokacje i maszyny, które z jednej strony są maszynami przyszłości, a z drugiej, są odpowiednio „zużyte” i pordzewiałe. Aż w końcu, to przestronne i zimne wnętrza, które przytłaczają swoją wielkością. I pustką. Czułam się, jakby zostały wyjęte prosto z mojej wyobraźni. Widać też wyraźnie, że "Diuna" jest swego rodzaju podwaliną pod wiele znanych i lubianych franczyz, jak jak choćby Gwiezdne Wojny (Lucas bardzo wziął sobie do serca pomysł z tylko jedną florą i fauną na całej planecie. I trzymał się tego mocno. Na każdej planecie, którą wymyślił).
Więc czy ten film ma jakieś wady? Niestety, te same, co
materiał źródłowy.
Cóż, tak jak pisałam, nie przetrwałam książkowej "Diuny" ze względu
na sposób pisania Herberta. Jednym z jego minusów jest to, że w żaden sposób
nie wykreował on swoich postaci, które są papierowe i nijakie, a służą bardziej
jako maszyny do wygłaszania potrzebnych kwestii, niż cokolwiek naprawdę
przeżywają.
I to widać w filmie. Bo choć aktorzy naprawdę robią co mogą, to kwestie jakie mają między sobą do wymiany, nie ułatwiają im sprawy. Jest zalewnie kilka miejsc w filmie, gdy miałam wrażenie, że faktycznie mówią do siebie (gdy Leto i Paul rozmawiają na klifie, czy gdy po raz pierwszy widzimy Duncana i Paula razem). W pozostałych, mówią kwestie, które są potrzebne do popchnięcia fabuły do przodu. Mamy więc doskonałego i utalentowanego Timothée Chalamet, Oscara Isaaca, Zendayę, Jasona Momoę, Stellana Skarsgård, czy Charlotte Rampling – pula aktorów, którzy w swoje rola wkładają serce i widać, że przykładają się do grania swoich bohaterów, starają się oddać ich emocje i rozterki, ale pewnych rzeczy zwyczajnie nie da się przeskoczyć.
Więc co jest dla mnie zaskakujące, obsada jest zarówno mocną,
jak i słabą stroną tego filmu. I jest to wina zarówno samego scenariusza, jak i
materiału źródłowego.
Równocześnie, to wszystko ginie pod ogromem i pięknem obrazu,
jaki widzimy. Bo duża część tej historii oparta jest tylko i wyłącznie na obrazie.
I mnie ten obraz pochłonął całkowicie, muzyka przygniotła do fotela, a jaźń
dała się porwać. "Diuna" do mnie przemówiła bardzo mocno.
I zastanawiam się, czy zrobiłaby na mnie takie samo wrażenie,
gdybym oglądała ją na telewizorze. Gdyby nie poszła do kina, a odczekała aż
pojawi się na streamingu. Wydaje mi się, że mogłoby tak nie być. "Diuna" jest
stworzona pod doznania kinowe, ma być właśnie taka przytłaczająca, piękna i
powolna, by na końcu seansu zorientować się, że w sumie nie wydarzyło się wiele,
ale przecież było tak majestatycznie.
Czas pokaże, czy Diuna będzie uznawana za filmowe arcydzieło
czy nie. Ale jednego odmówić jej nie można – obrazy, które pokazała zostają w
głowie na dłużej. I dudy. Dużo dud.
Ps. Nie jestem pewna, czy to jest kwestia Cinema City do którego jeżdżę, czy samej Diuny – ale niektóre obrazy były zbyt ciemne. Jak choćby, gdy czerw w końcu pokazał się w całości, zupełnie nie było go widać. Ale ponieważ nigdzie nie spotkałam się z takimi zarzutami, zastanawiam się, czy to był faktycznie wina filmu, czy może właśnie wina kina.
0 Komentarze