Nie wiem, czego się spodziewałam po Black Sails. Bardzo dużo o
nim słyszałam, to na pewno. Był wspominany zawsze, minimum raz, na każdym
SerialConie. Jako serial przedwcześnie skończony, jako serial, który pokazuje,
że czasem trzeba dać historii trochę czasu. Bo choć jest dobry już od początku,
to każdy kolejny odcinek, każdy kolejny puzzel układanki sprawia, że coraz
lepszy i lepszy.
Prawda jest taka, że włączyłam Black Sails, bo skończyłam
bieżące tytuły z listy i potrzebowałam czegoś nowego. Gdy serial się zaczął,
nie spodziewałam się niczego odkrywczego. Fabuła rozpoczyna się od polowania na
ogromne, legendarne złoto. Można powiedzieć: piracki standard.
Nie spodziewałam się tego, co dostanę. A otrzymałam serial,
który natychmiast wylądował z topce moich najukochańszych, o którym mam ochotę opowiadać,
pisać, wciskać go wszystkim dookoła, a mój algorytm na YT zna tylko dwa słowa:
Black Sails.
Recenzja nie zawiera spoilerów, opisuje tylko ogólny zarys fabuły.
Historia miesza
się z fikcją
Serial bardzo sprawnie wplata prawdziwe wydarzenia pomiędzy te
fikcyjne. Nawet jeżeli wyglądają one w serialu inaczej, lub mają inny
przebieg, to sam fakt ich zajścia jest prawdziwy.
I nie mówię oczywiście o całej historii, bo ta mocno nawiązuje
do powieści Wyspa Skarbów Roberta Louisa Stevensona. Wydarzenia z Piratów
dzieją się na około 20 lat wcześniej i serial kończy się sugerując, jak do wydarzeń
z powieści mogło dość – nie łączy się z nią w jedną linię fabularną.
Historia Black Sails kręci się wokół niehistorycznego kapitana
Flinta, jednak wiele wydarzeń i postaci, które na swojej drodze napotyka, są historyczne.
Jak to, że Jack Rackham, Bonny i Charles Vane pływali na jednym statku. Czy to,
że Vane był przez jakiś czas towarzyszem Czarnobrodego.
Zgadza się również to, że Nassau – gdzie toczy się akcja – była
zniszczona i splądrowana przez Hiszpanów. W serialu tego nie widzimy, bo akcja
dzieje się już po odbudowaniu wyspy, ale sami bohaterowie panicznie boją się
powrotu Hiszpanów i tego, co mogliby na tej wyspie znów zrobić. Bo z Anglikami
mają zamiar sobie poradzić.
Ta dobra cywilizacja,
ta zła cywilizacja
Black Sails bardzo ciekawie podchodzi do tematu cywilizacji. Oczywiście, sami piraci cywilizacją nie są, są jej zaprzeczeniem.
To ich cywilizacja wypluła z obrzydzeniem.
A równocześnie, z punktu widzenia widza, ci piraci są bardziej
cywilizowani od cywilizowanych Brytyjczyków. Może i nie mają bieżącej wody w
kranie i śpią pod namiotami, może i nie mają wyszkolonego wojska, ale mają coś,
czego nie posiadają ówcześni Brytyjczycy.
Coś na kształt demokracji.
Zresztą, to fascynujące, ile mniejszej i większej polityki
znalazło się w serialu. Od kontroli nad samym Nassau, przez staranie się o
zostanie kapitanem lub walkę o zatrzymanie kapitańskiej władzy. A to wszystko poprzez zdobywanie
głosów wśród załogi. Najlepsze politycznie seriale nie powstydziłyby się tego,
jak pokazano zbieranie głosów i walkę o wpływy.
Cywilizacja jest z kolei zagrożeniem. To odebranie wolności,
odebrania prawa do bycia sobą. To nawet zagrożenie dla kobiet, które jeżeli są
wystarczająco sprytne, w Nassau mogą mieć duże wpływy bez chowania się za
mężczyznami. W Anglii mogłyby rządzić, tylko sterując mężem. Oczywiście, jeżeli mąż w ogóle dopuściłby swoją żonę do głosu.
To w końcu zagrożenie dla każdego z mieszkańców Nassau. Cywilizacja
ich nie chciała. Zmusiła do ucieczki, do ratowania swojego życia i wolności. Cywilizacja
uznała, że ktoś taki jak oni nie mogą w niej żyć. Nawet ci, którzy spędzili w
nowoczesnym i postępowym świecie większość swojego życia, robiąc obiecujące kariery.
W każdym z nich cywilizacja znalazła coś, co wykreślało ich z bycia odpowiednimi
obywatelami.
O nadchodzącym zagrożeniu bohaterowie mówią bardzo dużo, a najwięcej
wspomniany już Flint, który się w niej wychował. I choć groźba na początku jest
daleko, wydaje się wręcz dziwnym majaczeniem przewrażliwionego kapitana, z
każdym kolejnym odcinkiem jest coraz bliżej i bliżej. A gdy nadchodzi, okazuje
się równie okrutna, co piraci. Nie jest bardziej litościwa. Dopuszcza się
dokładnie tych samych czynów. Z małą różnicą: wymierzone są one w piratów, a więc zgodne z prawem.
Jednak nie dajmy się zwieść. Nasi piraci nie są święci i serial
w żaden sposób nie próbuje ich tłumaczyć. Nie tworzy romantycznego obrazu
pirata. To złodzieje, mordercy, gwałciciele. Nawet jeżeli uciekli od
cywilizacji z innych powodów, chcąc przeżyć w Nassau, musieli stać się
bezwzględni. I tacy też są.
Bohaterowie z
krwi i kości
Naprawdę rzadko się zdarza, żebym tak bardzo rozumiała
wszystkie postacie. Każda z nich została napisana od początku, do końca. I co ciekawe,
nawet jeżeli kogoś nie lubiłam na początku, po czasie zmieniałam o nim zdanie.
Lub nie lubiłam go dalej, ale w rozumiałam motywacje. W końcu dobrze
napisany bohater to nie taki, z którym zawsze należy się zgadzać czy darzyć
jakąkolwiek sympatią.
Co więcej, decyzje bohaterów wynikały z tego, jacy oni są. W co
wierzą i czego pragną. A wszystko poparte było ich czynami.
I choć – szczególnie
na początku – serial nie uciekał od ekspozycji pojawiającej się w dialogach, to
równocześnie na tym się nie kończy. Bardzo często scenarzyści (i pisarze)
wychodzą z założenia, że wystarczy wsadzić do dialogu, że Iksiński jest porywczy
i to wystarczy. Podczas gdy cała fabuła pokazuje nam, że Iksiński to w sumie
ułożony typ i muchy nie skrzywdzi.
W Black Sails tego nie ma. Gdy słyszymy, że kapitan Flint był postrachem
na morzu, zobaczymy dlaczego. Gdy słyszymy, że jest doświadczonym żeglarzem,
zobaczymy masę dowodów to potwierdzjaących. Gdy inni bohaterowie będą wymieniać jego
wady, je również zobaczymy w jego zachowaniu. I tak jest z każdą kolejną osobą.
I ja wiem, wydaje się to logiczne, ale wbrew pozorom, takie
napisanie postaci nie jest aż tak częste.
Równocześnie, Black Sails nie zapomina o bohaterach
drugoplanowych. Są oni równie przemyślani, co stający w pierwszym rzędzie. Za
każdym z nich stoi jakaś historia i każdy z nich ma w serialu swoją rolę do
odegrania. A gdy część z nich z czasem z drugiego planu przechodzi do
pierwszego, już wiemy czego się po nich spodziewać. Znamy ich.
Nie mogłabym także pominąć kobiet Black Sails. Bo tak łatwo było
z nich zrobić ładne tło, z cyckami na wierzchu, czy użyć jako lalki w wystawnych
sukniach. I na początku właśnie tak jest, ale niech pozory was nie zmylą. Nie zdziwię
się, jednak jeżeli część osób odpadła właśnie przez to. Sezon pierwszy może
spokojnie konkurować z Grą o Tron,
jeżeli chodzi o wrzucanie jak największej ilości nagich kobiet na odcinek.
Szybko okazuje się, że kobiety, w tym typowo męskim świecie, radzą sobie bardzo dobrze. W zależności od swojej sytuacji albo same dosłownie wydzierają im z rąk władzę, poświęcając bardzo dużo, od przyjaciół po fizyczne cierpienia, albo stoją w cieniu. I są jak w tym przysłowiu: mężczyzna jest głową, a kobieta szyją, która tą głową kręci.
Jednak serial również nie pozostawia złudzeń, że w Nassau najczęstszą pracą kobiet jest prostytucja. Jeżeli ambicja pcha je do przodu, muszą szybko znaleźć zarówno sojuszników, jak i pozycję społeczną, z której mężczyznom nie będzie się opłacało kobiet spychać.
W tym miejscu chciałam też dodać, że mamy w Black Sails całkowicie nagich panów, nie tylko od strony ukazania męskich pośladków. Dlaczego zwracam na to uwagę? Bo kinematografia doskonale radzi sobie z kobiecą nagością, tak nie bardzo wie, jak pokazać całkowicie nagiego mężczyznę.
Bo jeżeli mamy penisa w spoczynku, to korzystają z tego głównie te odważne komedie, więc nadają męskiej nagości aury sprośnego żartu (który ma poziom od rynsztoku, po przemyślany). Z kolei penis w zwodzie, kojarzy się bardzo mocno z pornografią. Black Sails jednak miało gdzieś konwenanse i udowodniło, że nie trzeba iść ani w jedną, ani w drugą skrajność. No i było serialem telewizyjnym, co też nie jest bez znaczenia. USA to bardzo purytański kraj, który chce uchodzić za wyzwolony.
Doskonałe zdjęcia
Nie będę ukrywać, nie spodziewałam się wiele. Black Sails miało premierę w 2014 roku, czyli w czasach, w których dopiero odkrywaliśmy, że w seriale warto
władowywać duże pieniądze. A mówimy przecież o historii o piratach. Większość
scen rozgrywa się na morzu i statkach.
Dostałam jednak plan firmowy, który zaparł mi dech w piersiach.
Statki realnych wielkości, które wybudowano specjalnie na potrzeby
serialu. Nassau, które naprawdę stanęło i
plażę, na którą zwieziono tony piasku.
A nie studio, zielony ekran i makiety.
Black Sails postawił także na tak duży realizm walk, jak to
tylko możliwe. To nie są piraci, którzy radośnie do siebie strzelają, a potem robią
siup na drugi statek. To piraci, którzy jeżeli nie zginą od kuli
armatniej, to posiekają ich drzazgi rozpadającego się statku. To piraci, którzy
muszą być ostrożni podczas abordażu, bo biała flaga może oznaczać nie szybki łup,
a pułapkę.
To nie jest romantyczna wizja. To krew, pot i łzy, a podczas
ostrzału statki nie są ochroną, a śmiertelną pułapką.
Jednak to nie wszystko. Dostajemy również masę tak pięknych kadrów,
że mam ochotę z każdego zrobić sobie tapetę telefonie. I laptopie. I
wytapetować nimi mieszkanie.
Definicja
charyzmy
Kapitan Flint i John Silver powinni być przedstawieni przy
każdej definicji charyzmy, jako idealny przykład. Black Sails bardzo trafnie
pokazuje ten typ osobowości, który potrafi pociągnąć za sobą tłumy. I nikt tak naprawdę nie umie dokładnie określić, dlaczego ludzie za nimi idą. Ale znów, ich charyzma nie wynika z powietrza.
Obaj bohaterowie są tak sportretowani, że nie ma wątpliwości,
że trzeba za nimi iść. Ba, nie mamy wątpliwości, że sami podążylibyśmy
za ich wizjami i planami. Że słuchalibyśmy każdego ich słowa. Nawet gdyby
ogarnęły nas wątpliwości.
Serial poświęca zresztą temu zagadnieniu bardzo dużo czasu. Rozważa
to, jak sprzedaje się opowieść, by pokierować ludźmi tak, jak chcemy. Pokazuje
nam to z różnych perspektyw.
Z jednej strony, obserwujemy Flinta i Silvera. Parzymy na
brzemię, które niosą, jaką odpowiedzialność odczuwają i że nie zawsze mogą powiedzieć
wszystko. Co z kolei prowadzi ich do wykorzystywania swojego talentu do
przywództwa tak, by uzyskać realizację swoich celów.
Z drugiej strony, patrzymy na całą sytuację z perspektywy osób,
które ulegają tym manipulacjom i ślepo wierzą w każde słowo.
Z trzeciej strony, poznajemy punkt widzenia tych, którzy widzą,
co się dzieje. Którzy przejrzeli sztuczki i wielkie słowa. A równocześnie nie
są w stanie nic z tą wiedzą zrobić.
I nie dałoby się tego osiągnąć, gdyby nie doskonałe aktorstwo. Toby
Stephens jako Flint sprawia, że mamy ciarki na plecach. Możemy się z nim nie
zgadzać, a równocześnie pójdziemy za nim wszędzie. Luke Arnold jako John Silver
najpierw zwodzi nas wielkimi niebieskimi oczami i walką o przetrwanie, by
zarzucić na nas sieci. I zanim się obejrzymy, słuchamy każdego polecenia, jakie
wydał.
A tuż obok fenomenalny Toby Schmitz jako Jack Rackham, potrafiący
wygadać się z każdej sytuacji. I Jessica Parker Kennedy jako Max, która
spokojnie mogłaby ich wszystkich położyć na kozetce jako psycholog. A że nie to
miejsce i nie te czasy, to okręca nas wokół palca i zanim zorientujemy się, o co chodzi, jest już
za późno. A to przecież tylko kilka, z kilkunastu wspaniałych postaci.
Właśnie kończę pisać 4 stronę i mam poczucie, że nie udało mi się
przelać całej miłości do tego serialu. Nie wiem nawet, czy udało mi się w pełni
wytłumaczyć, jak ważne miejsce zajmuje w moim sercu i jak mocno przywiązałam
się do tej historii.
Ale to chyba jest najpiękniejsze w kulturze popularnej.
Uruchamiamy kolejny serial, by czymś zabić wieczorną nudę. A odkrywamy perełkę,
która kradnie serce, wyobraźnię, a po zakończeniu pozostawia niewypowiedzianą
pustkę, której długo nic nie jest w stanie zapełnić.