Zastanawialiście się czasami, jak wyglądałoby by wasze życie, gdybyście
podjęli inną decyzję? Wybrali inny kierunek studiów? Tkwili w starym związku?
Lub nie wsiedli do samolotu?
The Family Man opowiada właśnie taką historię.
Jack ma wszystko
Jack ma wszystko. Jest urodzonym człowiekiem sukcesu. Prezes firmy
na Wall Street, najbogatszy w swoim budynku, kochający swoją pracę. Wolny, bez
zobowiązań, kobieciarz. Nie zastanawia się, czy czegoś mu brakuje, bo ma wszystko, do czego zawsze dążył. Wie, kim jest i czego chce. I dosłownie: pstryka
palcem, a ludzie pojawiają się spełnić jego życzenie.
Gdy więc pewnego dnia heroicznie powstrzymuje napad na sklep, a
później proponuje znalezienie pomocy dla napastnika (by ten mógł naprostować
swoje życie) nie zastanawia się nad tym, co mówi.
Gdy pada pytanie: a tobie
czego w życiu brakuje?
Odpowiada: Mi? Ja mam wszystko.
Jack ma wszystko?
Świat jednak postanawia pokazać Jackowi, że nie ma wszystkiego.
I może to co się dzieje, jest prawdziwe. A może to tylko dziwny i pokręcony sen.
Ale Jack budzi się następnego dnia, nie w swoim łóżku, a w obcym domu, z byłą
dziewczyną u boku.
Dziewczyną, która teraz jest jego żoną i z którą ma dwójkę
dzieci.
I trudno się Jackowi dziwić, że w panice biegnie odzyskać
swoje życie. Trudno mu się dziwić, że na większość rzeczy z nowego życia
reaguje obrzydzeniem czy rozczarowaniem. Wszystko wokół niego jest tanie. Życie
nagle stało się męczące, pełne obowiązków, o które nigdy nie prosił. Pełne
zobowiązań, których nie chciał.
The Family Man robi ciekawą rzecz. Nie sprawia, że Jack nagle
rozumie, jaką wartość ma rodzina. To nie jest olśnienie pojawiające się ze sceny
na scenę. I twórcy mogli sobie, a to pozwolić, bo całość trwa dwie godziny – to wyjątkowo
dużo, jak na film świąteczny.
Jack nie stał się nagle fanem zmiany pieluch i nie przestał
nagle tęsknić za swoją pracą. Ale scena po scenie zaczyna odkrywać, dlaczego
życie jego alter ego potoczyło się tak, a nie inaczej. Dlaczego nie pracuje w
wielkiej korporacji, dlaczego otacza się takimi, a nie innymi ludźmi, dlaczego
zamiast w Nowym Jorku mieszka na przedmieściach.
Co ciekawe, gdy w końcu przychodzi mu ocenić życie, gdy
przychodzi mu na głos powiedzieć, jak było i jak jest, nie ocenia w tego w
kryteriach lepiej czy gorzej.
Było inaczej.
Jest inaczej.
Było inaczej.
Jest inaczej.
Ale i tu, i tam jest pełno zarówno złych, jak i dobrych
momentów.
Film w zaskakujący sposób nie próbuje wmówić, że życie rodzinne
to sielanka. Pokazuje, jak wiele rzeczy potrafi zaskoczyć. Jak wiele małych rzeczy
staje na drodze do życia, jakie człowiek wyobrażał sobie w szkole, czy na studiach. Równocześnie, żadnego z tych żyć finalnie nie
gloryfikuje.
I dokładnie tego uczy się nasz bohater. Jack poznaje, że nie ma
lepszego życia od innych. Że to, że żyje w ogromnym apartamencie, nie sprawia,
że jest lepszy od osób żyjących na przedmieściach. Poznaje, że są radości w życiu,
dla których warto zmierzyć się z jego trudami.
Trudno też uciec od zastanawiania się, czy chciałoby się poznać
inną wersję swojego życia? Ile po drodze było takich punktów zwrotnych, które
mogły zmienić wszystko raz na zawsze?
I myślę, że ja sama nie chcę wiedzieć. I bardzo się cieszę, że nie ma tego jak sprawdzić. Bo Tam, gdzie jest lepsza wersja życia, musi być też gorsza od tego, co mam. A jej zobaczyć bym nie chciała.
I myślę, że ja sama nie chcę wiedzieć. I bardzo się cieszę, że nie ma tego jak sprawdzić. Bo Tam, gdzie jest lepsza wersja życia, musi być też gorsza od tego, co mam. A jej zobaczyć bym nie chciała.
Przyznam, że mam trochę mieszane uczucia co do zakończenia. Bo
choć gdzieś jestem przekonana, że film nie mógł skończyć się inaczej – to jako
fanka zakończeń mniej radosnych wolałabym, by historia zatoczyła koło.
Ale nie będę
na to narzekać, bo to w końcu film świąteczny. A film świąteczny ma dawać scenę
na lotnisku. I nadzieję na lepsze jutro.