I choć nie uważam go za film idealny (ma kilka scen, z którymi
można dyskutować nad logiką zachowania bohaterów), to równocześnie nie mogłam
przestać o nim myśleć.
Oni cię tu nie chcą
Rodzinny dom wariatów przedstawia krótki wyrywek z życia
rodziny, do której na święta przyjeżdża Meredith, nowa dziewczyna Everetta. I
cała rodzina bardzo jej przyjazd przeżywa. Jednak podekscytowanie mija, gdy Meredith
wysiada z auta. Bo to kobieta, która z nieznajomymi zachowuje większy dystans i
momentami za bardzo się stara być lubiana.
Rodzina więc od razu wystawia jej opinię – nie lubimy jej.
Problem jest taki, że Meredith nie zrobiła nic złego. Nikogo na
wejściu nie obraziła, nie okazała braku szacunku. Wręcz przeciwnie, wszystkie
jej wpadki raczej wynikały z tego, ze Everett nie przygotował jej odpowiednio
do spotkania (np. nie powiedział, że nie musi mówić głośniej, gdy rozmawia z
jego niesłyszącym bratem).
I ten film trafił do mnie pod tym względem bardzo, bardzo
mocno. Bo dorastając, często czułam się niechciana w towarzystwie, szybko
przyjmując podstawę obserwatora – bo tak było bezpieczniej. Lepiej było zostać
w domu, czytać książki lub… tak pisać, niż czuć się jak piąte koło u wozu.
I obserwując Meredith, wróciłam do tego, jak próbowałam znaleźć
ludzi, z którymi będzie mi po drodze (choć i tak miałam duże szczęście –
poznając w podstawówce przyjaciółkę na całe życie).
Często byłam tą Meredith w pracy, w szkole, na imprezach czy wyjazdach.
I chyba dlatego tak lubię dorosłość – bo z każdym kolejny rokiem tracę poczucie,
że koniecznie muszę się dostosować.
Więc tak, film trafił mocno, prosto w serce. I myślę, że nie tylko nie jestem sama z takim poczuciem i doświadczeniami. Myślę, że każdy z nas jest mniej lub bardziej Meredith.
Nie wszystko takie idealne
Jednak nie wszystko mi się w tym filmie podoba. Bardzo nie lubię
rozmowy przy stole, podczas której Meredith nie umie odpowiednio ubrać swoich
myśli w słowa i tym samym mówi wiele krzywdzących rzeczy. Tym bardziej że film nigdy do końca nie podejmuje tematu — o co naprawdę jej chodziło i ile z tego, co powiedziała, faktycznie myśli. A ile, to była coraz bardziej nerwowa paplanina.
Bardzo nie lubię tego, że siostra Meredith, zadając równie kłopotliwe pytanie, zostaje przez wszystkich i tak dobrze odebrana – nie musi się wiec plątać zeznaniach, pogrążając jeszcze bardziej.
Bardzo nie lubię tego, że siostra Meredith, zadając równie kłopotliwe pytanie, zostaje przez wszystkich i tak dobrze odebrana – nie musi się wiec plątać zeznaniach, pogrążając jeszcze bardziej.
A jeszcze bardziej nie lubię wątku, że rodzina wie lepiej, co jest dobre dla
Everetta, a finał filmu tylko potwierdza – że wtrącając się na chama w czyjeś życie
i raniąc drugą osobę, finalnie ma się rację.
Jestem wielką przeciwniczką takich wątków, bo utwierdzają one w
ludziach negatywne zachowania. Bo oczywiście, że w filmie sprzeciw rodziny
wyjdzie Everettowi na dobre, w końcu to zaplanowany od początku do końca
scenariusz.
Tyle że potem w prawdziwym życiu słucha się wielu historii, jak
to rodzice wchodzą z butami w życie dzieci dorosłych, uważając, że wiedzą lepiej.
I tym samym skrzywdzeni są wszyscy – i rodzice, którym dzieci stawiają wyraźne
granice, i dzieci – które są dorosłymi ludźmi i nagle stają przed wyborem, w którym
zawsze ktoś będzie poszkodowany.
Słodko-gorzki finał
I choć całość kończy się dla wszystkich pozytywnie, ma jednak
słodko-gorzki smak. I jest to finał, który swoim nastrojem bardzo dobrze
podsumowuje cały klimat filmu.
Czy polecam? Tak. Pod warunkiem, że nie szukacie typowej,
wesołej, świątecznej komedii.