Klaus to zdecydowanie najlepszy film świąteczny, jaki wyszedł w
tym roku. I choć bardzo podobał mi się Last
Chistmas, to jednak Klaus wywarł na mnie większe wrażenie.
A niech najlepszym dowodem będzie to, że gdy zaproponowałam
Michałowi wspólne oglądanie Klausa, odmówił. Po czym najpierw zerknął na pierwsze
kilka minut, jedząc kolację. Potem przysiadł na skraju łóżka, by zobaczyć kilka
kolejnych minut i zanim się obejrzałam, siedział obok mnie wciągnięty w fabułę.
Retelling o Świętym Mikołaju
W tym roku pisałam już o jednym retellingu znanej historii: kopciuszku.
Marudziłam wtedy, że nie dość, że ma głupią fabułę, to jeszcze nie wnosi nic
nowego i ciekawego do historii. Nie wypełnia żadnych luk, gorzej, tworzy
kolejne.
Klaus za to jest doskonałym przykładem, jak wygląda porządny
retelling opowieści. Odwołując się do wszystkich wierzeń, jakie wiążą się ze Świętym
Mikołajem — od tego, że dzieci muszą napisać do niego list, przez latające renifery, po jego umiejętność rozpoznawania grzecznych i niegrzecznych dzieci — sprytnie tłumaczy, skąd się wzięły.
Nie tylko Klaus
Jednak, wbrew pozorom, to nie Klaus jest motorem napędowym historii,
a Jesper. Skrajnie rozpuszczony dzieciak, z bogatej rodziny, którego ojciec w
końcu nie wytrzymuje. Jesper zostaje wysłany do odległego Smeerensburga, gdzie ma rozkręcić placówkę pocztową. Zasada jest prosta: Jesper własnoręcznie podbije
6 tys. listów i może wrócić do domu. I ma na to rok.
Myślę, że jest to dość znaczące, że historia o powstaniu
legendy Świętego Mikołaja zaczyna się właśnie od bardzo egoistycznego i
zapatrzonego w siebie chłopaka. Który ląduje na końcu świata, dosłownie w szaro-burej
dziurze, która pławi się w wewnętrznych sporach i nienawiści.
Smeerensburg
Jestem zachwycona, jak został przedstawiony Smeerensburg i jego
mieszkańcy. Bo mamy tam iście Szekspirowską, wielopokoleniową nienawiść, która
odbija się na wyglądzie całego miasteczka. Jest szare, ponure i nawet dzieci są
tam jakieś takie… zrezygnowane.
Wraz z całą historią, zmienia się też i samo miasteczko, które
jest trochę kolejnym bohaterem, ewoluującym z pozostałymi postaciami.
Jak to pięknie wygląda i brzmi
Sama animacja jest śliczna. I pokazuje, że wcale nie musimy iść
w wersje 3D, by uzyskać magię i wciągająca opowieść. Klaus jest zaanimowany kreską,
która myślę, bliższa jest pokoleniu 30-latków, niż obecnie dorastających dzieci.
I jest zapierająca dech w piersiach.
Gdy trzeba, jest mroczna i niepokojąca, by zaraz wywołać
uśmiech na twarzy. Kreski bohaterów są mocne, kontrastujące z otoczeniem, które
narysowane jest łagodniej, ale równocześnie zgrabnie dopełniając całość. A efekt trójwymiarowości postaci, zdecydowanie bardziej uzyskany jest sprytną grą świateł i cieni, niż techniką 3D.
Klausa oglądałam z polskim dubbingiem, bo akurat animacje wolę
oglądać w ten sposób. W sumie polski dubbing animacji jest jedynym, który
uważam za dobry i sprawiający mi faktyczną radość.
Więc jeżeli zastanawiacie się, w jakiej wersji oglądać – wersja
polska jest dobrze wykonana.
Jeden bezinteresowny czyn, wyzwala kolejne
Sama historia niby nie ma odkrywczego morału, ale… niech rzuci
kamieniem ten, kto nie pociągał nosem. I nie tylko na końcu, bo łzy w oczach miałam
też mniej więcej w połowie historii.
To, co jednak urzeka najbardziej, to fakt, że Klaus i Jesper naprawdę
wykonali jeden, mały gest. Nie byli super bohaterami, nie wyszli na mównicę,
starając się przekonać mieszkańców Smeerensburga do zmiany myślenia. Wykonali
jeden mały gest. Potem kolejny. A później te małe gest zaczęły się rozprzestrzeniać.
I to jest puenta, jaką warto sobie przypomnieć w każdym wieku –
a nie tylko dbać, by usłyszały o niej dzieci. Bo to prawda: jeden mały gest nieodmienni
świata. Ale nigdy nie wiadomo, czy nie pociągnie za sobą kolejnego i następnego.
A wiele małych, dobrych gestów, to zupełnie inny, lepszy świat.