Nowy film Tarantino zdecydowanie spolaryzuje publiczność. Dla
jednych będzie cudownym komentarzem do jego filmów, pięknym odniesieniem do
starego, trochę bajkowego Hollywoodu z tarantinowym typowym finałem. Dzieło
roku.
Dla innych, w tym i mnie, będzie to co prawda ładny film i film
dobrze zagrany, ale całkowicie pozbawiony jakiejś spójnej myśli przewodniej.
Film, który niby próbuje coś komentować, ale w sumie tego nie robi. Film, który
po prawie trzech godzinach tak mnie zmęczył, że finał nie dał mi żadnej radości.
No nie po drodze mi z tym nowym Tarantino. Ale po kolei.
Zacznijmy od plusów
Bo tych jest wbrew pozorom sporo.
Przede wszystkim film jest cudownie nakręcony i ma przepiękne
kadry. Ale to nie powinno być zaskakujące, bo Quentin jest dobrym
rzemieślnikiem i umie sterować obrazem.
Drugim jasnym punktem tego filmu, są pojedyncze sceny. Bo tak,
one grają, każda z osobna. Ale znowu, Tarantino pojedyncze sceny umie robić,
nic w tym dziwnego.
Trzecim, równie niezaskakującym plusem, jest aktorstwo. Lśni
szczególnie DiCaprio, który ma wyjątkowo trudną rolę do odegrania. Wcielenie
się w średniej klasy aktora, który z jednej strony potrafi grać, ale z drugiej
strony, gdzieś czegoś mu brakuje – jest godne podziwu. W ogóle sama koncepcja
wcielania się w bohatera, który jest aktorem, jest szalona. Leonardo, grając Ricka
Daltona, musi grać również Ricka Daltona, który gra inne postacie w filmach.
I chylę czoła nad umiejętnościami, bo mało kto potrafiłby sobie
poradzić z takim zadaniem.
Doskonale partneruje mu Brad Pitt, który ma z kolei dużo
bardziej prostolinijną rolę. Wciela się w Cliffa Bootha, który jest kaskaderem
Ricka Daltona, w przy okazji człowiekiem od „przynieś, podaj, pozamiataj”.
Jednak nie jest mu źle w tym miejscu, w jakim jest, nawet biorąc pod uwagę to,
że żyje ze swoim ukochanym psem w przyczepie.
Cliff cieszy się, że może być, choć małą częścią Hollywoodu, tym bardziej że z Rickiem łączą go nie tylko więzy „pracodawca-pracownik”, ale również przyjaźń.
Zapewne powinnam jeszcze napisać do doskonałym aktorstwie
Margot Robbie, jako Sharon Tate, jednak Tarantino nie dał jej za dużo do
grania. Margot głównie tańczy w kadrach, niezależnie od tego, czy idzie ulicą,
czy pakuje walizkę. I w sumie na tym kończy się jej rola. Jest piękną laleczką,
która być może ma w wielką przyszłość przed sobą. Jak wiemy z historii,
niestety zamiast kariery, jej życie skończyło się tragicznym mordem, ale to
jest Tarantino i chyba nikt nie nastawiał się, że zobaczy, co faktycznie się
wydarzyło.
Kamera jednak pamięta o Sharon i regularnie do niej wraca, wywołując
w widzu natychmiastowy smutek. Który niestety do niczego nie prowadzi, bo Tarantino
ma w tym filmie wyjątkowy problem, aby sprawnie połączyć wszystkie wątki, co
szczególnie boli w finale filmu.
Mamy oczywiście tutaj również polski trop, czyli Rafała
Zawieruchę w roli Polańskiego. Wypadł dobrze, na tyle na ile mu pozwolono, bo
jeżeli się nie mylę, mówi w filmie jedną kwestię i głównie przewija się w tle w
pierwszym akcie. Później znika i tak naprawdę przede wszystkim o Polańskim się
mówi, niż Polańskiego się widzi. Ale hej, nawet mała rola u Tarantino jest
aktorskim sukcesem, więc czekam cierpliwie, co będzie się działo dalej z
karierą Zawieruchy.
Warto też wspomnieć o jednym aktorze, który co prawda pojawił
się na jedną scenę, ale w kontekście serialu Mindhunter ma to znaczenie.
Damon Herriman wciela się tu dosłownie na kilka sekund w Charlesa Mansona,
człowieka, który odpowiada za morderstwo ciężarnej Sharon Tate i wszystkich
obecnych w domu. Przy czym pisząc odpowiada, mam na myśli, że uznano, że
dokonano je z jego rozkazu. Aktorsko jest to o tyle ciekawy smaczek, że w
genialnym Mindhunterze, w drugim sezonie pojawia się właśnie Damon
Herriman w roli Mansona (i jest cudowny).
Czwarty plus, jaki mogę wyliczyć, do ciekawostki z Hollywood,
jednak tylko dla tych, którzy faktycznie są obeznani w kinie z lat 70. Filmy i
seriale, które są tam wymieniane, jak choćby Lancer, istnieją naprawdę. Rick
bierze więc udział w nagraniach, próbach czy przesłuchaniach do prawdziwych
dzieł tamtego okresu. Domyślam się więc, że zupełnie inaczej ogląda się Once
Upon a Time in…, gdy zna się wszystkie wymieniane i pokazywane tam tytuły.
Dobra, czas na moje narzekanie
Skoro film ma tyle jasnych stron, to dlaczego mi się nie
podobał? Zacznijmy od tego, że nie widziałam wszystkich filmów Tarantino – może
nawet nie widziałam ich połowy. A mam przerażające wrażenie wtórności. I jeżeli
mam je przy braku znajomości całego dorobku, to moim zdaniem nie jest to
najlepszy znak.
Pewnego razu… ma dla mnie identyczne zakończenie jak w
Bękartach Wojny i nie myślę o tym ciepło. Nie myślę o tym ciepło z dwóch
powodów. W Bękartach jednak zabijano gościa, który już dopuścił się morderstwa.
Hitler już dla naszych bohaterów był zbrodniarzem.
A te dzieciaki? Tak, w rzeczywistości dokonały brutalnego
morderstwa. Ale w rzeczywistości filmowej włamały się do domu i zostały
brutalnie zamordowane. I tak my wiemy, że włamały się one z zamiarem popełnienia
tej samej zbrodni, ale… no, dla naszych bohaterów były dzieciakami, które włamały
się do domu.
W rzeczywistości policja powinna mocno się zastanowić nad tym,
w jakim stanie ich wszystkich znaleźli.
Ale już abstrahując od tego. Ten film trwał dla mnie jakieś 5
lat. Miał wiele niepotrzebnych dłużyzn, które rozmywały dla mnie to, czym miało
być w tamtych czasach Hollywood. Hollywood, którego notabene Tarantino nie znał.
Bo miał wtedy zaledwie 6 lat i mieszkał w zupełnie innym miejscu.
Dlatego dla mnie ten film jest bardzo przestrzelonym marzeniem
o tym, jakie to Hollywood mogło być. Pocztówką, która jest piękna dla autora,
ale we mnie wywołała mechaniczne ziewanie. Prawie trzy godziny to zdecydowanie
za długo.
Gdyby całość trwała półtorej godziny, myślę, że miałabym
zupełnie inne odczucia. Bo pierwszą godzinę oglądało mi się całkiem przyjemnie. Po niej zaczęłam czuć znużenie, cały teoretyczny przekaz przelatywał gdzieś
obok, a ja siedziałam i myślałam, że za nic nie chce się to skończyć. Po dwóch
godzinach Michał poddał się i wyszedł z kina. Ja doglądałam to ostanie
czterdzieści minut, ale nie znalazłam satysfakcji.
Za to intensywnie wypatrywałam napisów końcowych.
Fabularnie Pewnego razu… ma bardzo, bardzo, BARDZO długi
wstęp, może 5-minutowe rozwinięcie i zakończenie. To nie są dobre proporcje.
To, z czym mam też lekki problem, to cała postać Tate. Ja wiem,
wszyscy się zachwycają, z jaką delikatnością została pokazana, z jakim
szacunkiem. Ale… ona nie miała tam NIC do roboty. Równie dobrze można ją wyciąć
z całego filmu i zostawić na samym końcu, gdy jest zatroskaną sąsiadką. I jest
mi z tego powodu smutno, bo oczekiwałam jakiegoś jej portretu – nawet upiększonego
i laurkowego. Jedyną fajną sceną z nią, jest scena w kinie, gdy nasłuchuje, czy
publiczność śmieje się z jej scen w nowym filmie i cieszy się na ich reakcje.
No, do momentu pokazania jej brudnych stóp.
Bo jednak brudne stopy na wielkim, kinowym ekranie nie wywołują
we mnie entuzjazmu.
Przyznam, że wątpię, bym na kolejny film Tarantino pobiegła do
kina. Bo jeżeli znów mam tracić pieniądze i patrzeć na zegarek, to wolę
poczekać, aż pojawi się na jakieś platformie. I oglądać go na 10 razy.