Uruchamiając The Umbrella Academy, nie wiedziałam czego do
końca się spodziewać. Nie znam oryginału komiksowego, nie miałam więc pojęcia,
co to za świat. Po czym jak zahipnotyzowana uruchamiałam odcinek po odcinku.
Przeszłość, teraźniejszość i przyszłość
Nie będę zdradzać
zwrotów akcji, ale jednak zarysować wydarzenia wypada. Żadna z informacji nie zdradza
istotnych rzeczy z fabuły serialu.
Naszymi głównymi bohaterami są niezwykłe dzieci – urodzone tego
samego dnia o tej samej godzinie. Co w tym niezwykłego, zapytacie? Przecież na
całym świecie mnóstwo dzieci tak się rodzi. Niezwykłość polegała na tym, że ich
matki na sekundę przed porodem jeszcze nie były w ciąży.
Ekscentryczny milioner Sir
Reginald Hargreeves (Colm Feore)
postanawia odnaleźć jak najwięcej z nich. Udaje mu się odnaleźć siódemkę, którą
zabiera od rodziców i wychowuje. Ale jeżeli w tym momencie myślicie, że polecam
wam kolejne origin story i będziecie oglądać, jak młodzi uczą się być
prawowitymi superbohaterami, to… nic z tych rzeczy.
Naszych bohaterów
poznajemy po latach, gdy jako dorośli ludzie z powrotem zjeżdżają się do
Akademii, na pogrzeb swojego przyszywanego ojca. A jest to zbieranina, którą
trudno posądzić o bycie książkowymi superbohaterami.
Serial sprawnie przeplata między sobą wydarzenia obecne,
przeszłość bohaterów oraz skoki w czasie i wydarzenia z przyszłości. I co jeszcze bardziej zaskakujące – wszystko od
początku do końca ma ręce i nogi. A nie jest to częsty widok przy zabawach z
czasoprzestrzenią.
Sponiewierani życiem
Nasi bohaterowie wyrastali w mało przyjemnej atmosferze. W
przeciwieństwie do szkoły X-menów, gdzie mutanci przede wszystkim mieli czuć się
bezpiecznie i nauczyć spokojnie władać swoimi mocami, tutaj mało rzeczy miało
związek z bezpieczeństwem.
Sir Reginald Hargreeves koncentrował się przede wszystkim na
tym, by wyszkolić swoich podopiecznych na obrońców ziemi przed hipotetycznym końcem
świata. Tak bardzo, że nie nadał im żadnych imion, tylko numery, a wychowanie
bardziej… hmmm… emocjonalne przekazał robotowi. I jeżeli nauka miała wiązać się
z zamykaniem w ciemności i zmuszaniem podopiecznych do traumatycznych przeżyć,
to nie Sir Reginald dokładnie to robił.
Nic więc dziwnego, że
zamiast drugiego Kapitana Ameryki, dostaliśmy bandę rozstrojonych nerwowo
dorosłych.
Numer Jeden, Luther
(Tom Hopper) to ten niezwykle silny,
który został poniekąd wyznaczony na lidera. I bardzo wziął sobie to do serca.
Tak bardzo, że jako ostatni został i próbował wykonywać każdy rozkaz
przybranego ojca. Serial doskonale odkrywa przed nami, jak w dużym ciele jest
mały chłopiec, który starał się tylko dorównać wymaganiom i niczego nie
kwestionować. Chłopiec wykorzystany do cna.
Numer dwa, czyli Diego (David Castañeda) również dobrze zapamiętał lekcje ochrony świata
przed złem. Ale postanowił robić to sam, na własną rękę. Trochę próbował pracy
w policji, a potem postanowił zostać swego rodzaju Daredevilem na dzielni.
Umiejętnie bawi się nożami, a może raczej, to noże grzecznie go słuchają i
zawsze dolatują tam, gdzie trzeba – nawet jak kilka razy po drodze muszą
zmienić kierunek.
Numer trzy, Allison (Emmy Raver-Lampman) olała całe ratowanie świata i zajęła się
karierą aktorską. Jest w rozpadającym się związku i walczy o możliwość
widywanie się ze swoją córeczką. Jest jedną z tych, której super moc zniszczyła
życie. Talentem Allison jest bowiem rozsiewane plotek. Takich, które
natychmiast się sprawdzają. Jako dorosła kobieta już od dawna nie jest pewna,
ile w życiu faktycznie sama osiągnęła, a ile tylko dlatego, że miała taką super
moc.
Numer cztery, Klaus (Robert Sheehan) ma chyba najbardziej tragiczną z możliwych
umiejętności. Może porozumiewać się ze zmarłymi. Co sprawia, że zastajemy go
jako dorosłego w wiecznym cugu ćpania i picia, byleby nie słyszeć gadania
umarlaków. Jest równocześnie najbardziej wyluzowanym z całej siódemki (procenty
na pewno mają w tym jakiś udział) oraz regularnie brany za kretyna, nawet gdy
ma rację.
Numer pięć, który
nigdy nie nadał sobie imienia (Aidan
Gallagher). Nie jest żadnym spoilerem, gdyż mamy to na zwiastunach, że
Numer Pięć dzięki swoim mocom przeniósł się w czasie i odkrył dzień, w którym
nastąpiła apokalipsa. Gdy po latach odkrywa w końcu jak wrócić, nie udaje mu
się to idealnie i zostaje pięćdziesięciolatkiem uwięzionym w ciele nastolatka.
Numer siedem, Vanya (Ellen Page), to jedyna z „rodzeństwa”, nieposiadająca mocy. Jest
usposobieniem depresji, niewidzialna dla otoczenia. Zawsze odpychana na bok
przez utalentowane rodzeństwo oraz ojca. Średnia skrzypaczka marząca, by w czymkolwiek
odnieść sukces, a równocześnie, trochę świadoma, że nigdy się to nie zdarzy.
Jeżeli chcecie krzyknąć,
że pominęłam Numer Sześć, to macie rację. Ale dlaczego to zrobiłam, musicie już
dowiedzieć się z serialu.
Co ważne, każde z rodzeństwa dostaje odpowiednio dużo czasu
ekranowego. Każdy z nich przebywa pewną drogę i w ostatnim odcinku nie są już
tymi samymi osobami, jakie poznaliśmy na początku (choć nie oznacza to, że są
wolni od swoich demonów). Przy takim nagromadzeniu bohaterów łatwo byłoby
skoncentrować się na dwóch, czy trzech i resztę pominąć. W każdym odcinku
jednak trochę kto inny gra pierwsze skrzypce, dzięki czemu z łatwością
zaprzyjaźniamy się z każdym z nich (i każdego z nich żałujemy równie mocno).
Aktorstwo! Muzyka! Zdjęcia!
The Umbrella Academy aktorami stoi. Wystarczy spojrzeć, że na
liście mamy Ellen Page, by wiedzieć, że to nie są przelewki. Ale nie ona jedna
tam błyszczy.
Robert Sheehan w roli
Klausa to prawdziwe mistrzostwo świata. Jego mimika, ton głosu, sposób
poruszania się są tak świeże i cudowne, że mam ochotę rzucać w niego nagrodami.
Robert gładko przechodzi od postaci, która ma pełnić rolę wstawek komediowych,
do scen, które wymagają od niego dramatyzmu i pokazania, jak rozbity wewnętrznie
jest Klaus.
Moim drugim odkryciem (i
chyba nie tylko moim) jest Aidan Gallagher. Przed nim stanęło nie lada
wyzwanie. Chłopak ma dopiero 16 lat, a przyszło mu zagrać 50-letniego
zniszczonego życiem w samotności faceta. I gra go perfekcyjnie. To, jakie robi miny
gościa rozczarowanego światem, jak przewraca zdegustowany oczami, jak
zgorzkniałym tonem odpowiada na każde pytanie – mamy tu perełkę aktorską! I mam
nadzieję, że czekają Aidana same doskonałe role, pokazujące jak genialny z
niego aktor.
Ellen Page chyba nie
trzeba nikomu przedstawiać. Jako Vanya to chodzący smutek i rozczarowanie
życiem, przez większość serialu zagrana w taki sposób, że naprawdę człowiek
czuje, jak wysysa z niego energię życiową.
Reszta obsady również nie odstaje. Począwszy od reszty
rodzeństwa, po aktorów drugo i trzecio planowych. Każda postać jest tam zagrana
na najwyższych aktorskich nutach. Ale tych, co serial widzieli, z pewnością nie
dziwi, że to właśnie ta trójka najbardziej wryła mi się w pamięć.
Scenografia i montaż to mistrzostwo świata. I jasne, jak ktoś
będzie chciał, to powie „widać, że to jest CGI!”. Ale pamiętajmy, mówimy o
serialu, te często cierpią na masę niedoróbek pod tym względem. Tutaj nie ma
tego uczucia.
Pogo (Adam Godley)zaanimowany jest
cudownie, nie spodziewałam się, że mogę w serialu zobaczyć tak dobrą
animację gadającego szympansa. Apokalipsa przedstawia się tak, że muszę znaleźć
jakiś dobrej jakości kadr i ustawić sobie na tapetę. Widać, że nie żałowano ani
pieniędzy, ani czasu, by wszystko dopracować.
O muzyce w sumie
mogłabym napisać tyle, że słucham na zapętleniu od kilku dni. Nawet nie
chcę wiedzieć, ile musiano wydać pieniędzy, by móc z tych utworów korzystać.
Ale sam zakup przecież jeszcze sukcesu nie wróży. Piosenki są idealnie dobrane
pod trwające na ekranie wydarzenia i nadają całości dodatkowego klimatu.
Spotkałam się co prawda z opinią, że może są odłożone aż zbyt
łopatologicznie, ale… mi to ani trochę nie przeszkadzało. Wręcz przeciwnie,
sprawiało wrażenie jeszcze większej alternatywności tego świata, pogłębiało
jego dziwność i szaleństwo. W drugim sezonie poproszę o to samo.
The Umbrella Academy nie przeprasza za to, że jest o
superbohaterach. A równocześnie, nie zapomina o tym, że są tylko ludźmi. Nie
zderza ich z dylematami znanymi z superhiro movies, jak „z wielką mocą wiąże
się wielka odpowiedzialność”. Nasi bohaterowie mają trochę gdzieś tę
odpowiedzialność, woleliby żyć spokojnie własnym życiem, a najlepiej z daleka
od siebie nawzajem. I to jest w tym serialu najlepsze. Że pomimo szaleństwa i
wątków, które potrafią mocno zaskoczyć, finalnie oglądamy serial o ludziach,
którzy borykają się z własnymi problemami i przeszłością.