Powiecie „przesadzasz!” A wielu z Was pewnie przewróciło oczami
na myśl o kolejnej odsłonie Pająka w roli głównej, bo ile można oglądać to
samo.
Tyle że ja nie przesadzam. I twórcy doskonale wiedzą, że
przewracacie oczami. Więc w filmie się z tego śmieją.
Recenzja nie zawiera spoilerów, ale naprawdę nie wiem, co
zrobiliście ze swoim życiem, jeżeli jeszcze go nie widzieliście. W ogóle przestańcie
to czytać i idźcie do kina. No, już, już!
Fabuła!
Wbrew pozorom, historia nie jest specjalnie udziwniona i skomplikowana.
Choć ma kilka zaskakujących motywów. Tym, co jest najważniejsze – naszym głównym bohaterem nie jest Peter
Parker, a młody Miles Morales. Żyje on w świecie, w którym Peter Parker
jest obecny, więc gdy sam zostaje ugryziony, pomimo totalnego zagubienia wie, z
czym się mierzy.
Równocześnie, Miles uczęszcza do nowej szkoły, bardzo
elitarnej, która zdecydowanie odbiega od dzielnicy, w jakiej się wychował.
Przez to nie potrafi się odnaleźć w nowym środowisku, dosłownie stara się
sabotować swoje osiągnięcia, aby móc wrócić do szkoły, gdzie uczęszczają jego
przyjaciele.
Jak wiadomo ze zwiastunów, coś się dzieje i światy różnych ludzi-pająków
łączą się ze sobą. Miles zbiegiem okoliczności trafia pod opiekę Petera
Parkera, ale nie tego z jego świata – odnoszącego sukcesy superbohatera, a Petera B. Parkera z innego wymiaru.
Peter
B. niestety nie ogarnął się tak dobrze. Doskonale wie, jak być superbohaterem,
ale zupełnie nie wie, jak ogarnąć swoje życie prywatne, które się rozsypało. I
jest też dużo starszy, od naszego młodego Milesa, z pewnością będzie po
trzydziestce, a może nawet nie długo przed czterdziestką.
Pomimo że film opowiada
przede wszystkim o Milesie, który musi dorosnąć do swojej roli i uporać się z
lękami, dużo mówi też o Peterze B. Parkerze, który z kolei musi poradzić sobie
z rozpadającym się życiem i w pewnym sensie dorosnąć, by to zrobić.
W ten sposób film sprytnie przemyca coś dla młodszych widzów
(problemy Milesa) oraz dorosłych (rozterki Petera B.).
Spider-verse w ogóle w wielu swoich zabiegach fabularnych jest
bardzo inteligentny i nie idzie na łatwiznę. O motywacjach złej strony
przeczytacie za kilka akapitów, ale duże
wrażenie na mnie zrobiło, jak działania zarówno dobrych, jak i złych są od
początku do końca spójne. Jak zamykają każdy otworzony wątek, wszystko ma
swoje rozwinięcie i zakończenie. Nic nie jest porzucone w trakcie.
A dałoby się to łatwo zepsuć. W rękach niedoświadczonych
scenarzystów ten film mógłby się szybko przerodzić z fan-service*, i chwalenie
się, kogo tu jeszcze nie mamy. I owszem, jest tu niesamowita ilość smaczków dla
fanów – a podejrzewam, że przy jednorazowym obejrzeniu nie da się wyłapać ich
wszystkich – ale to historia jest na pierwszym planie.
*fan-service to
określenie na budowanie fabuły tylko wokół marzeń i życzeń fanów (a czasem
tego, co filmowcom wydaje się, że fani sobie życzą).
Postacie!
Film wrzuca bardzo dużo bohaterów, ale zamiast rozbijać się na
tysiąc małych wątków, wszystko ustawia z perspektywy Milesa. W ten sposób, z
jednej strony każda z postaci ma swój własny czas, w którym wnosi coś do
fabuły, a równocześnie, nie mamy poczucia, że któraś z nich dostała go za mało.
Bo zwyczajnie, oglądamy wszystko przede wszystkim z perspektywy Milesa.
A dostajemy prawdziwy pająkowy
zawrót głowy. Prócz Milesa i Petera B. pojawia się również Gwen Stacy, jako
Spider-woman, SpiderHam (jego ksywka jest zabawna, ale imię i nazwisko jest
jednym z moich ulubionych żartów), Spider-man Noir oraz Peni Parker.
Nie będę się o każdym z nich rozpisywać z osobna, bo role,
jakie pełnią są bardzo różnorakie i jednak zmusiłyby do zdradzenia fabuły. Ale
przyznam, że jeżeli ktoś nie do końca mi pasuje, to jest to Peni Parker, której
pajęcze moce polegają na czymś bardzo odległym. I choć podczas seansu mi nie przeszkadzała
ani trochę, to jeżeli miałabym nanieść jakieś poprawki do filmu, byłaby to tylko
eliminacja jej postaci.
Mamy też cudowną ciocię
May, która w tej wersji pobiła chyba wszystkie ciocie May razem wzięte. Ale,
kurczę, jak bez spoilerów, to bez spoilerów. Po prostu kochajmy ciocię May, bo
jest niesamowita.
Po złej stronie natrafiamy
prawdziwy villanowy kosmos. Od Kingpina, który swoją masą ciała dosłownie
zalewa cały ekran, przez Doctor Octopus, Goblina, Scorpiona itd. Co ciekawe,
znowu pomimo dużej ilości tych złych, na ekranie pozostaje równowaga. Głównym
przeciwnikiem jest Wilson Fisk i tego film trzyma się od początku do końca.
Co więcej, motywacje Fiska są w pełni zrozumiałe. Jesteśmy w stanie
się z nimi utożsamić, a nawet – stając na jego miejscu i mając te same
możliwości – próbować to samo zrobić. Jestem pod wrażeniem, bo jak łatwo byłoby
wrzucić złego Wilsona z kompanią.
Nie wiem jak, ale film też całkowicie uniknął sztucznej
ekspozycji świata. Nie licząc początkowych żartów z „wszyscy znacie historię
spider-mana, ale…” wszystkie relacje między bohaterami nawiązywane są w biegu. Dosłownie
w biegu, bo co chwilę coś się dzieje i trzeba działać. I właśnie w tym działaniu
powstają wszystkie relacje. Nie mamy żadnych wielkich przemów. Miles nawet
bycia Spider-manem uczy się w trakcie akcji, bo wcześniej nie było czasu.
Nie mam pojęcia, jak prezentuje
się wersja dubbingowana, bo byłam na seansie z napisami. I tutaj zrobiono
kawał dobrej roboty, z doskonale dobranymi aktorami pod bohaterów. Od Jake’a
Johnsona jako Petera B. Parkera, po Mahershala Ali jako wujka Aarona. Słyszałam
jednak, że polski dubbing jest bardzo przyzwoity z dobrym tłumaczeniem, więc
chyba nie ma obaw, żeby na niego iść.
Wygląd!
Nie będę udawać, że rozumiem, jak to wszystko zostało zrobione.
Ale wiem, że każdy z 5 superbohaterów,
będących z innego wymiaru, został narysowany odmiennym stylem. I to widać. W
dodatku nie tylko to widać, ale w jakiś szalony sposób to wszystko do siebie
pasuje.
Mamy też metodę poklatkowe, szalone nanoszenie na siebie
kolorów, albo te kadry, które mają nam pokazać jakiś konkretny mały punkt na
ekranie, więc wszystko dookoła wygląda, jakby zapomniało się okularów 3D.
Co więcej, całość utrzymana jest w klimatach komiksu – co chwile wyskakują komiksowe klatki, albo charakterystyczne dla komiksów żółte ramki z myślami, hasła dźwiękonaśladowcze, czy takie śmieszne kreski wokół głów bohaterów, pokazujące pajęczy zmysł.
Całość prezentuje się to fenomenalnie.
Ale nic więcej nie umiem powiedzieć. Bo się nie znam. Jednak, nawet nie mając żadnego pojęcia o
animacji, nie jestem wstanie przejść obojętnie obok tego, co tu wyczynili.
Bo to jest jakiś obłęd.
A to wszystko komponuje się z doskonale dobraną ścieżką dźwiękową
autorstwa Daniel Pemberton, który w jakiś szalony sposób miesza ze sobą style i
twory. Ale wierzcie mi, w tym szaleństwie jest metoda.
Spider-verse jest najlepszym filmem superbohaterskim, jaki
widziałam w 2018 roku. I wiem, niby nie
powinno się porównywać animacji z filmami aktorskimi, ale naprawdę, nawet Infinity War nie zrobił na mnie takiego wrażenia. I pewności, że jak obejrzę raz
jeszcze, to z pewnością wyłapię mnóstwo rzeczy, których nie widziałam za
pierwszym razem. Polecam. Idźcie.
Ps1. SCENA PO NAPISACH!
Ps2. Jedyne „ale” – ten film jest bardzo, bardzo kolorowy z często
migającymi intensywne światłami. Aż dziw, że nie ma ostrzeżenia o epilepsji. Więc
jeżeli nie jesteście w stanie, z takich czy innych powodów takich filmów
oglądać, to odpuście sobie seans kinowy. Bo tam jest bardzo, bardzo kolorowo,
migająco i intensywnie.