Cargo nie jest filmem najnowszym, swoją premierę miał już jakiś
czas temu, ale mam wrażenie, że wcale nie był szczególnie głośnym objawieniem
kina. Dlatego pomyślałam, że właśnie jego podrzucę Wam na Halloween.
Daleko mu do typowego horroru halloweenowego, bo zwyczajnie nim
nie jest. Jest to bowiem film do Zombie. Ale znowu, nie jest typowym filmem o
Zombie. Proponuje bardzo świeże i ciekawe spojrzenie na temat.
Co w tak bardzo wyeksploatowanym temacie jest zaskakujące.
Czas, miejsce, zaraza
Gdy myślę o filmach biorących na tapet tematykę zombie od razu
mam w głowie kilka klisz. Po pierwsze, musimy się dowiedzieć, jak zaraza
wybuchła, a najlepiej być świadkami wybuchu zarazy. Po drugie, nasi bohaterowie
przez większość filmów strzelają Zombie w głowę i są przez nie ścigani. Po
trzecie, główny bohater albo nigdy nie zostanie ugryziony, albo tuż przed
napisami wynajdą lekarstwo, by go uratować. Po czwarte, zaraza musi zostać
zatrzymana. Musi. Nawet jeżeli nie na naszych oczach, to musimy zostać
świadomi, że jest ratunek.
A i zapomniałabym. Miejsce akcji to USA.
No cóż, nie tym razem.
Po pierwsze, nie mamy pojęcia, jak zaczęła się zaraza Zombie i
nikt nie ma zamiaru nam tego tłumaczyć. Lądujemy w świecie, w którym istnieje i
tyle. Kropka. End of story.
Po drugie, ilość zabitych zombie można łatwo policzyć. Bo choć
dość chętnie atakują one ludzi, to jednak film nie jest o strzelaniu na ślepo.
Po trzecie, lekarstwo? Tu nikt nie szuka lekarstwa.
Po czwarte – nie nasz bohater nie jest super mózgiem i nie
postawił sobie życiowego celu, by uratować całą ludzkość.
Po piąte, akcja dzieje się w Australii.
A Zombie Zombie Zombie
Cargo traktuje swojego widza, jako inteligentną osobę. Zombie
mają swoje zachowania, inne od tego, co znamy z filmów. Nie chodzą i nie mówią
„brains”, próbując wyżreć mózgi. Ale równocześnie, nikt nam tego nie tłumaczy.
To jakie są, kiedy należy uciekać, a kiedy nie, jak sobie z nimi radzić – to
musimy wywnioskować sami z obserwacji naszych bohaterów.
I chwała za to scenarzystom. Bo jakże komicznie by to
wyglądało, gdyby bohaterowie tłumaczyli sobie nawzajem, o co chodzi zachowaniu
zombie. W świecie, w którym państwa zdążyły wyprodukować ulotki informujące co
i jak. Razem ze strzykawką, która pozwala popełnić samobójstwo wszystkim,
którzy zostali pogryzieni.
Sam zombiryzm również jest interesujący. Każdy ugryziony ma
dokładnie 48 godzin do przemiany. W ciągu tych godzin zaczyna chorować i powoli
zamieniać się w bezmyślne stworzenie. Jednak właśnie w ciągu tych 48 godzin może
zrobić coś, by nie zagrażać innym. Zabić się.
Czas… start!
I nie będzie to żadnym spoilerem, ponieważ zwiastun jasno to
pokazuje, że nasz główny bohater zostaje ugryziony. Sam pewnie podjąłby decyzję
o szybkiej śmierci, ale jednak jest coś, co trzyma go przy życiu. Jego mała
córeczka, Rosie. Andy (Martin Freeman)
ma więc 48 godzin, by znaleźć kogoś, kto jest zdrowy i może się nią zająć.
Zanim sam się przemieni i ją zabije.
Thoomi
Równocześnie obserwujemy wątek aborygeńskiej dziewczynki Thoomi
(Simone Landers). Nie chcę zdradzać
Wam jej wątku, natomiast od początku wiadomo, że w końcu drogi Thoomi i
Andy’ego muszą się przeciąć.
Ich relacja rozwija się na zasadzie wzajemnych potrzeb, ale
także zwykłego poczucia, że we dwoje jest bezpieczniej. Martin i Simone
stworzyli na ekranie bardzo sympatyczny duet, który doskonale grał od początku
do końca.
To, co podobało mi się niezmiernie, to również fakt pokazania
aborygenów. Zwykle przecież pomijanych. Jeden z bohaterów mówi nawet zdanie, że
to właśnie Aborygeni wiedzą, jak sobie radzić – jakby od dawna byli na to
wszystko przygotowani.
Nie będę ukrywać, Cargo podobał mi się bardzo. Tym bardziej że
nie miałam pewności, jak się skończy i czy będzie to zakończenie, które mnie
usatysfakcjonuje. Filmy o Zombie rzadko takie mają. Ale ten film zostawił mnie
z poczuciem dobrze spędzonego czasu, a finał pokazał, że twórcy nie boją się
logicznych i dobrych rozwiązań.