I bez dwóch zdań - Avengers: Infinity War udał się. Bardzo. A teraz dwie rzeczy. O tym filmie warto wiedzieć jak najmniej, więc jeżeli nie byliście na nim, to z prawej strony jest taki czerwony krzyżyk, który należy teraz użyć. Druga rzecz jest taka, że trudno o nim rozmawiać bez spoilerów. Więc wpis jest ich pełen.
Powodów, dla których Avengers mogłoby być największą klapą Marvela było dużo. Kiepskie motywacje Thanosa, źle wyważone sceny z bohaterami, scenariusz zbudowany na odhaczaniu postaci pojawiających się na ekranie, zamiast na fabule. Marvel uniknął tego wszystkiego.
Przede wszystkim, dali Thanosowi realne motywacje. Motywacje, które znamy, bo podchodzą one bardzo pod fanatyzm religijny. Thanos opętany jest marzeniem, by wyczyścić cały wszechświat z połowy populacji i w ten pokrętny sposób, uratować wszystkie żyjące na nim rasy. W dodatku, zrobić to w jak najbardziej humanitarnie - dzięki rękawicy nie musi bowiem jeździć od planety do planety i mordować. Pstryka palcami, a połowa populacji wyparowuje, całkowicie bezboleśnie. I ma w tym wszystkim swoje racje: patrzył jak jego planeta umiera od nadmiaru żyjących na niej istot. A każda planeta, jaką oczyścił, wróciła do momentu, w którym znów dominuje na niej pokój, bogactwo i szczęście. Przynajmniej tak twierdzi.
Mój zachwyt nad jego motywacjami nie jest bezzasadny. Marvel bowiem zawsze miał problem z budowaniem logicznych motywacji przeciwników. O ile relacje między naszymi bohaterami zawsze były udane, tak przeciwnicy, wręcz przeciwnie. Byli źli, bo byli źli. Przewaga Thanosa wiąże się jeszcze z jednym - nie jest to dla nas postać nowa. Znamy go, bo Marvel prezentował go nam od dawna, czy to w scenach po napisach, czy dzięki jego adoptowanej córce, Gamorze. Siadając w kinie, wiedzieliśmy mniej więcej kim jest Thanos. Zadaniem Marvela było więc nie tyle przedstawienie bohatera od podstaw, co wypełnienia luk w naszej wiedzy.
I ten film właśnie Thanosem stoi, zresztą wspaniale zagranym przez Josha Brolina. Dostaje najwięcej czasu ekranowego, nie jest tłem dla naszych bohaterów, a jednym z nich. Śledzimy jego poczynania, ucząc się o nim coraz więcej. Scena, w której staje przed zdobyciem Kamienia Duszy i musi poświęcić, to co kocha, była momentem, w którym chciałam krzyknąć do Gamory na całe kino - UCIEKAJ! Bo wbrew temu, co Gamora mogła o nim myśleć, Thanos ma uczucia - skrzywione, chore, ale na swój sposób nam znane.
Oczywiście nie mogę pominąć naszych Avengersów. I tu też Marvel zrobił bardzo mądrą rzecz. Rozrzucił bohaterów, tak, by finalnie znaleźli się w dwóch różnych miejscach, podzieleni na nieoczywiste drużyny. Takie zestawienie pozwoliło scenarzystom na całkowicie nowe relacje, które cudownie ze sobą grały. Jak Thor z Rocketem, uparcie nazywając go Królikiem. Nigdy nie myślałam, że może to być najlepszy bromans, jaki zobaczę na ekranie. A dokładnie taki był.
Zestawienie Avengersów w nowych kombinacjach dało im w sposób naturalny całkowicie nowe wątki i świeże spojrzenie. Doktor Strange rywalizujący o przywództwo z Tonym, by później oboje musieli radzić sobie z Stark Lordem, cierpiącym na syndrom zagrożenia utraty męskości, po poznaniu Thora. Sprawiający problemy Hulk, czyniący Bannera całkowicie bezużytecznego na polu walki i zmuszając go, by użyć jednego z wynalazków Starka, by móc w jakikolwiek sposób wspomóc przyjaciół. Przybycie wszystkich do Wakandy, miejsca, o którym słyszeli, ale większość nie była i nie do końca wie, czego się w ogóle spodziewać. I Kapitan z brodą. Ta broda była niczym osobny bohater i jestem przekonana, że miała w tym filmie własne ścieżki dialogowe.
Ta broda to pełnoprawna bohaterka filmu. |
Przy takiej ilości bohaterów trudno było im zapewnić równy czas ekranowy, ale w sumie nie trzeba było tego robić. Znamy ich już na tyle, że doskonale wiemy, co kryje się za spojrzeniem Czarnej Wdowy i Bannera, gdy spotykają się po latach. Wiemy, kim są, jak bardzo się zmieniali, więc nie trzeba budować ich charakterów w żaden sposób. Dzięki temu Marvel mógł skoncentrować się na stworzeniu fabuły, rozsądnym wyborze tych, który będą grać większą rolę w całej tej układance. Resztę można było wsadzić w tło, zostawić im mniejsze sceny, pozwolić sobie na niedopowiedzenia.
Film nie jest bez wad, ale jest całkowicie świadom tego, jakim filmem powinien być i jakie ma ograniczenia. Dlatego znajdziemy w nim tylko jeden rys psychologiczny, Thanosa. Nie ma także skomplikowanej fabuły, ale za to doskonale używa motywu deus ex machina - jeżeli coś ma spaść z nieba i rozwiązać problem, to będzie to sam bóg, bo Thorowi wolno takie dziwy wyczyniać.
Za to dużo pytań rodzi sam Strange, który widział wiele możliwych kombinacji wojny z Thanosem i tylko jedną, którą udało im się wygrać. Nie mówił nic więcej, nie tłumaczył. I oddał Thanosowi kamień, wiedząc, czym to się skończy. Poświęcając siebie i towarzyszy. Czy to poświęcenie było przez niego zaplanowane, bo tylko tak pozostali przy życiu są wstanie finalnie Thanosa pokonać i za pomocą kamieni, przywrócić resztę z powrotem do życia? Czy coś poszło jednak nie tak, podczas walki o Kamień Czasu, i poświęcał go, by ochronić Tony'emu życie, wiedząc, że już i tak przegrają?
I ostatnia rzecz. Finał. To co się będzie działo, zapowiadały już pierwsze sceny i śmierć Lokiego - która przy całej mojej miłości do postaci, ucieszyła mnie, bo jednak Marvel nie do końca miał już co z Lokim robić. Cisza z jaką bohaterowie odchodzili, była bardziej niż wymowna. Bezsilność, z jaką pozostali patrzyli na ich odejście, zaczynając rozumieć, że właśnie przegrali. To, co było dla mnie najtrudniejsze do obejrzenia, to poświęcenie Scarlet Witch. Nie dość, że musiała podjąć straszliwą decyzję o zabiciu ukochanego by ratować świat, to jeszcze okazała się to decyzja daremna. Równie dobrze mogła go próbować bronić do ostatka sił.
I dlatego ten film jest tak dobry. Bo pomimo swoich wad, i nie bycia filmem idealnym, jest filmem bardzo dobrym, momentami bardzo zabawnym, ale prowadząc nas prosto do finału, który rusza za serce i nie pozostawia obojętnym.