Zacznijmy jednak od pomysłu na film. Bo uważam, że ten był dobry. Próba odrzucenia znanego z takich filmów schematu, z pewnością wniosła powiew świeżości. Bo z reguły jest tak, że fabuła filmów przygodowych sprowadza główny wątek do: uratowania kogoś/zdobycia starego artefaktu/wygrania bitwy. Ostatni Jedi zmienia stawkę i tutaj nie chcemy niczego wygrywać, bohaterowie starają się uciec przed Najwyższym Porządkiem. Rebelia jest tak bardzo zdziesiątkowana, że nie próbują stawiać oporu - ich jedynym ratunkiem jest odwrót. Słusznym wydał się więc pomysł, by ich ostatnie dokonania, ucieczka, czy walka do ostatniego żołnierza miały na celu pozostawienie po sobie śladu w całej galaktyce, by obudzić ją z odrętwienia i na nowo rozpalić iskrę. Z tym, że pomysł pomysłem, a realizacja swoją drogą.
Dostajemy rozbicie na trzy główne wątki. Poe, Finna i Rose oraz Rey, którą najpierw śledzimy na planecie Luka, a między czasie jej wątek splata się z wątkiem Kylo.
Ten, który moim zdaniem wyszedł najlepiej, to ten dotyczący Poe. Dameron nie miał za dużo czasu ekranowego w ostatnim filmie, choć promowany był na równi z Rey i Finnem, więc podarowanie wątku całkowicie mu poświęconemu był dobrym rozwiązaniem. Bo przede wszystkim udaje się nam go poznać. Poe okazuje się bardzo pewnym siebie, wręcz bezczelnym, ale i utalentowanym pilotem. Ze skłonnościami samobójczymi, to mu trzeba przyznać. Ignorujący rozkazy Lei, czy skłonny do wszczęcia buntu, gdy uważa, że dowodząca Holdo się myli i chce skazać wszystkich na bezsensowną śmierć. Tylko dlatego, że nie mówi mu, jaki ma plan. Ciężko powiedzieć co prawda, dlaczego Holdo trzyma wszystko w sekrecie, ale widać, że Poe przyzwyczajony do zupełnie innego traktowania przez Leię uważa, że wiedza mu się po prostu należy. To co w tym wątku jest cudowne, to to, że nasz pilot się myli. Od początku nie ma racji i scena, w której Leia strzela do niego z blastera, by go ogłuszyć, jest fenomenalna. Co ważne, Poe ze wszystkich wydarzeń wyciąga lekcje i w finałowej walce decyduje się nie stawiać wszystkiego na jedną szalę, by w głupiej samobójczej misji poświęcać siebie i przyjaciół.
Wiem, że masa osób nie lubi z kolei części poświęconej Finnowi i Rose, ale mi przypadła do gustu. Z dwóch powodów: polubiłam Rose, jako bohaterkę, a watek znów kończy się niepowodzeniem. Co można skwitować, że jest zbędny i do niczego nie prowadzi, ale dla mnie w kinie okazał się zwrotem fabularnym. Bo oczekiwałam, że uda im się nadajnik wyłączyć, do tego Gwiezdne Wojny nas przyzwyczaiły. Gdy oboje lądują na ziemi i już wiemy, że nic z tego nie będzie, poczułam się bardzo usatysfakcjonowana.
Niestety ma też on swoje minusy, bo zapomniał trochę o napisaniu Finna. Bo o ile dowiadujemy się wiele o Rose, tak nie pokazują nam niczego nowego, czego o Finnie byśmy nie wiedzieli. Logiczne jest, że wie on wszystko o statkach First Order, więc jego przechwalanie się wiedzą nie pokazuje nam jego nowej strony. Potencjał był, gdy znaleźli się na statku Pierwszego Porządku. Finn jako były szturmowiec powinien mieć jakieś zawahanie, albo chociaż spotkać kogoś, kogo zna. Spędził tam całe swoje życie! Nie można się od tego tak po prostu odciąć. Niestety znów dostajemy bezosobowych szturmowców, a Finn też wydaje się po niezłym praniu mózgu.
No i Rey. Tak bardzo zmarnowany wątek i potencjał. Bo niestety, ale nadal jest ona najbardziej zagadkową postacią, o której nie bardzo da się coś powiedzieć. Sama informacja, kim są jej rodzice, nie sprawia, że nagle poznajemy dziewczynę. Co prawda, ciężko powiedzieć, czy możemy wierzyć informacjom Kylo, ale mam nadzieję, że tak. Bo wszyscy oczekiwaliśmy, że będzie to córka Luke, albo że będzie to ukryta siostra Kylo (wręcz byłam tego pewna, po ich umiejętności komunikacji). Dziewczyna znikąd, opuszczona przez niedbających o nią rodziców, obdarzona Mocą w sposób naturalny, to bardzo dobry pomysł. W końcu Anakin, nasz utalentowany chłopak, choć miał kochającą matkę, też pochodził znikąd.
W tym wątku niestety zawiódł mnie Luke. Bo miałam poczucie, że zrobili z niego ludzką wersję Yody. I choć Mark Hamill spisał się aktorsko wspaniale, powiedzmy sobie szczerze, dużo lepiej niż za czasów pierwszych Gwiezdnych Wojen, tak scenariusz nie pozwolił mu dać mi Luke, na którego czekałam. Bo Luke na którego czekałam, nie rzucałby miecza za plecy, tylko minął Rey bez słowa. Bo to te zabawowe wstawki właśnie zepsuły mi tę postać. Postać, która przeszła swoje, została naznaczona przez życie, błędy które popełniła, i która nigdy nie wybaczyła sobie porywu na życie Kylo. Niestety scenariusz musiał go "ułagodzić".
Kylo z jednej strony w moich oczach trochę odpokutował, a z drugiej nie. W Przebudzeniu uznałam, że nie jest tym złym, na którego czekałam. Tutaj Adam udowodnił, że się myliłam i aktorsko stanął na najwyższym poziomie. Ale o ile pierwsze rozmowy Rey i Kylo zrobiły na mnie dobre wrażenie, tak już przymusowe pokazanie go bez koszulki wywołało moje WTF. Mamy modę w kinie i telewizji, że gdy aktor jest umięśniony, to koniecznie musimy go rozebrać, nawet gdy nie mamy powodu i... no nie. Problemem jest jednak to, że te ich rozmowy, nie prowadzą do niczego. Bo owszem, dwie totalne zagubione postacie odnalazły wspólny język i odkryły, że pomimo stania po dwóch różnych stronach konfliktu, są do siebie bardzo podobne. Ale do niczego to nie doprowadziło. Ani Kylo, ani Rey się nie zmienili. Kylo, wbrew temu co mówi, nie odrzucił przeszłości, a stanął na czele Pierwszego Porządku.
Wątek powinien się zakończyć na dwa sposoby: albo Kylo przechodzi na stronę Rey, ale nadal skonfliktowany wewnętrznie ze skłonnościami do Ciemnej Strony Mocy, co daje ciekawe możliwości fabularne w kolejnym filmie, albo Rey przechodzi na stronę Kylo. Wierząc, że chce on zaprowadzić nowy ład w galaktyce, bez opierania jej na Firs Order i Rebelii. I w kolejnym filmie dostajemy drogę młodej Jedi, która zboczyła ze ścieżki Jasnej Strony Mocy i musi na nią powrócić. Niestety twórcy nie pokusili się na żadne z tych rozwiązań, co sprawia, że Kylo zatacza koło i w sumie wraca do punktu wyjścia.
Wątek powinien się zakończyć na dwa sposoby: albo Kylo przechodzi na stronę Rey, ale nadal skonfliktowany wewnętrznie ze skłonnościami do Ciemnej Strony Mocy, co daje ciekawe możliwości fabularne w kolejnym filmie, albo Rey przechodzi na stronę Kylo. Wierząc, że chce on zaprowadzić nowy ład w galaktyce, bez opierania jej na Firs Order i Rebelii. I w kolejnym filmie dostajemy drogę młodej Jedi, która zboczyła ze ścieżki Jasnej Strony Mocy i musi na nią powrócić. Niestety twórcy nie pokusili się na żadne z tych rozwiązań, co sprawia, że Kylo zatacza koło i w sumie wraca do punktu wyjścia.
Stawia nas to w ciekawej sytuacji, bo do tej pory nasz główny zły zawsze komuś służył. Tak naprawdę nie walczyliśmy z Vaderem, a z Palpatine. Pytanie, czy w momencie, gdy Kylo traci nad swoją głową Mistrza, którego możemy obwinić za całe zło i pranie mózgu młodego chłopaka, to Kylo nie powinien na samym końcu zginąć. Jako główny przeciwnik Rey, odpowiedzialny za krzywdy, które wyrządził, po śmierci Snuke.
Nie będę ukrywać, że trudno oglądało mi się część poświęconą Lei, bo fakt, że jest to ostatni film Carrie Fisher nadal rozdziera moje serce. Myślę, że twórcy dobrze oddali hołd zarówno jej, jak i roli na której zdobyła popularność (prócz jednej sceny, ale o tym za chwilę). Leia zmieniła się trochę, od przebudzenia Mocy. Przede wszystkim widać po niej stratę Hana, nawet jeżeli nie byli już w zażyłych stosunkach. I tą świadomość, że zapewne zginie z ręki syna. Scena, w której go wyczuła i ze spokojem przyjęła fakt, że to od ją zabije. I ta ulga, gdy poczuła, że w ostatniej chwili zrezygnował. Miło patrzyło się także, na grającą obok Carrie, jej córkę Billie. Z rozbawianiem oglądałam, że akurat jej bohaterka brała udział w buncie, przeciwko admirał Holdo.
Ostatni Jedi zrobił jeszcze dwie rzeczy. Wprowadził bardzo ciekawą bohaterkę Holdo oraz całkowicie zrujnował Huxa.
Holdo obejmuje dowództwo nad Rebelią, po najbardziej durnej scenie, jaka w Gwiezdnych Wojach miała miejsce. Lei, która zostając wyssana w przestrzeń kosmiczną, powraca na statek za pomocą Mocy. Do tej pory Moc nie była za bardzo używana jako wytrych fabularny, który nigdy nie powinien się wydarzyć. Scena jest o tyle absurdalna, bo sprawia wrażenie, jakby Twórcy nie byli pewni, czy rozumiemy to, że Leia ma Moc. Tak, rozumiemy to, wiemy to od pierwszych filmów Lucasa. I jeszcze, gdyby późnij te wydarzenia miały jakiekolwiek rozwinięcie, w sensie: Luke i Rey nie są jedynymi Jedi! Ale nie, nikt z załogi nie komentuje tego nawet między sobą. Ale wracając do Holdo.
Dostajemy silną kobietę, która nie uważa, że powinna się komukolwiek tłumaczyć, a już na pewno nie zdegradowanemu Poe. I film na początku mocno nam sugeruje, że to Poe ma racje. Holdo bowiem wydaje się zachowywać irracjonalnie, jakby chciała zmusić wszystkich na statku, do poświęcenia swojego życia w imię Rebelii, bez próby uratowania kogokolwiek. Finalnie okazuje się postacią kompetentną, która wie co robi i jest gotowa uratować wszystkich, poświęcając siebie. Scena, gdy wchodzi w nadprzestrzeń w taki sposób, by rozsadzić statki wroga, jest fenomenalna. Duże brawa za to, że wtedy nie dodano żadnej muzyki, żadnego dźwięku wybuchu. Zapierało to dech w piersiach.
Niestety, ten przerażający, ciągle skwaszony oddany sprawie Hux stał się wstawką komediową. I o ile zagranie rozmowy Poe i Huxa w pierwszej scenie jest cudowne, bo dostajemy tam zderzenie dwóch charakterów i wierzę, że zbyt poważny Hux dałby się wkręcić Dameronowi, tak dalej niestety rozegrany został na tej samej nucie. Finalnie więc, First Order zostaje w rękach nadpobudliwie emocjonalnego dzieciaka oraz generała, który stracił cały swój autorytet. W sumie, jakby Rebelia poczekała, to oni się teraz wykończą sami.
Co do humoru, którego w filmie jest masa, to mam poczucie, że Gwiezdne Wojny zostały zmarvelizowane. Bo to właśnie stajnia Marvela słynie z dokładnie takich żartów. Problem jest jednak taki, że o ile w Marvelu taki humor dopełnia całości, tak w SW nie do końca działa. Bo o ile żarty same w sobie były śmieszne, tak równocześnie całkowicie wyrywały z historii. Tym bardziej, że Saga nigdy nie była filmami w stu procentach poważnymi, jednak rozkładała humor na konkretne postacie. I tak wprowadzały go albo roboty, albo Han Solo, czy Yoda. Rzadko pozwalano sobie, by jakaś inna postać stawała się comic reliefem, a w Last Jedi prawie każdy dostaje choć jedną taką scenę. Nie idźmy tą drogą.
Porgi, choć urocze, zostały wypchnięta z mojego serduszka, na rzecz cudownych lisków. Chcę takiego liska! |
Rozbicie na wiele wątków sprawia, że film ma masę zakończeń. Kończy się i kończy i skończyć nie chce. Złapałam się na tym, że chciałam zobaczyć pasek postępu, co by przekonać się, ile jeszcze naprawdę do końca. Niestety żaden z finałów nie dał mi satysfakcji. Każdy z nich po prostu był, jeden obok drugiego, a za nim kolejny.
Takim najmocniejszym zakończeniem, powinna być śmierć Luke, ale nie była. Zabrakło w tych ostatnich scenach z nim czegokolwiek, co sprawiło by, że poczulibyśmy, że to właśnie to.
Dla mnie film powinien skończyć się scenami, gdzie ludzie podają sobie opowieści i plotki o tej ostatniej walce rebeliantów między sobą, na różnych planetach. Tak jak te nasze dzieci. Niestety zamiast tego, dostajemy małego Jedi z miotłą, co dla mnie było nachalną zapowiedzią "będziemy tworzyć następną sagę!".
The Last Jedi nie jest najgorszym filmem w Uniwersum, ale w moich oczach nie przeskoczył Przebudzenia Mocy, czy będącego z boku historii, Łotra. Równocześnie jest filmem, który mocno polaryzuje publiczność, bo wszystkie wady które wymieniłam, inni wymieniają jako zalety. I to chyba dobrze, bo lepiej dostać film, który wywołuje tak sprzeczne dyskusje, niż film, który zawiódł by nas wszystkich. Choć marzyłam o takim, który by nas wszystkich usatysfakcjonował.