House of Cards zawsze starało się pokazywać swoją politykę tak, żeby
była bardzo zbliżona do tego, co dzieje się w prawdziwym świecie, zostawiając
swoje, niejednokrotnie przerysowane, komentarze. Ten sezon oglądało się jednak
zupełnie inaczej, bo na stanowisku prezydenta USA nie siedzi już Obama –
którego odpowiednik byłby moim marzeniem na fotelu prezydenckim w Polsce, a Michelle
fanuję miłością wielką – a Trump. I tu pojawia się ogromny dysonans. Bo o ile
nie możemy zaprzeczyć, że Frank jest człowiekiem okrutnym, politykiem, który
jest wstanie kupić wszystkich, a jak się nie da kupić, to pozbyć się ze
skutkiem nieodwracalnym, to równocześnie jest tym, którego znamy. Gra według
określonych reguł politycznych. Mimo wszystko, to ktoś, kto zna się na swojej
robocie i jest wstanie tak manipulować wszystkim i wszystkimi by z jednej
strony dostać co chce, ale z drugiej, wie o co chodzi w rządzeniu krajem. W
zestawieniu z kimś, kto w polityce znalazł się, bo miał taki kaprys, ale nie ma
w niej żadnego doświadczenia, kto niby zna się na biznesie, ale ile ich
doprowadził do bankructwa to inna sprawa, dla którego wszystko wydaje się być
czarno-białe, który zmienia zdanie szybciej, niż zdąży ono dotrzeć do wiadomości,
i po którym po prostu nie wiadomo, czego się spodziewać za godzinę, a co
dopiero jutro, Frank nagle przestaje być złem, którego się obawiamy. A staje
się złem, z którym umielibyśmy sobie poradzić. Jest przewidywalny w swoich
zagrywkach. A przewidywalny znaczy bezpieczny.
Sezon bardzo mocno rozpada się na dwie części – co jest
odczuwalne szczególnie, gdy ogląda się go jednym ciągiem (5 sekund przerwy
pomiędzy odcinkami, naprawdę Netflix, naprawdę?). Pierwsza część to walka o
fotel prezydenta. Frank nigdy nie był prezydentem wybranym przez lud i w sumie
jak na ironię, nadal nie do końca nim jest. W dodatku, choć miał kilka
ciekawych pomysłów, to bądźmy szczerzy, nie szło mu najlepiej to całe
prezydentowanie. Choć miał niezwykłą okazję by „kupić” ludzi w zupełnie inny
sposób, będąc już prezydentem i pokazując, że choć został nim inaczej, to się
nadaje, zupełnie nie wiedział jak to zrobić.
Nie ma więc w tym nic dziwnego, że gdy po drugiej stronie
szali staje Conway, widzimy przed sobą kandydata idealnego. Młody, były
wojskowy, przystojny, opanowany (sic!), z równie idealną żoną i dzieciakami. W
dodatku, nieuciekający od mediów społecznościowych i doskonale wiedzący, jak
ich używać i co pokazać. Nie ma się więc co dziwić, że staje się z miejsca kimś
bliskim dla wyborców. Akcja z 24-godzinnym odpowiadaniem na pytania osób z
całej Ameryki, zamiast jeżdżenia do ostatniej minuty z miejsca na miejsce, była
moim zdaniem, fenomenalnym pomysłem i jestem przekonana, że zadziałało by to
też w rzeczywistości. Jak na ironię, Frank trafia w jego czuły punkt bardziej
przez przypadek, niż przewidując jak się zachowa. Bo Will jest równie ambitny
jak Underwood. I zderzenie z nagłą rzeczywistością, gdy powinien być już
prezydentem, ale nie jest, bo w kilku stanach podważają wyniki wyborów przez
stan wyjątkowy i zamieszki – ambicja z zalety, staje się jego najgorszą wadą. Oglądamy,
jak z minuty na minutę staje się bardziej niecierpliwy, jak ambicja wyżera go
ona od środka, jak przestaje sobie radzić ze wszystkim, zarówno tym co się
dzieje w rzeczywistości, jak i traumatycznymi wspomnieniami z wojny. Podobało
mi się, że twórcy podrzucali tropy, co się wydarzyło, ale nigdy nie powiedzieli
całej historii – zostajemy więc trochę jak wyborcy, z pewnymi informacjami,
zastanawiając się, ile z nich jest prawdziwych i co tak naprawdę się wydarzyło.
Druga część, do której skok jest bardzo odczuwalny, to
zmagania się Franka z ponownym byciem prezydentem – teoretycznie wybranym przez
społeczeństwo. I chciało by się powiedzieć, że niektóre jego działania są
przesadzone i jakim cudem w ogóle mógł się tak zachować – tak znowu przypomnę:
Trump. Jak widać, prawo nie zawsze działa super i sumie robić można wszystko.
Ale nie wychodząc z naszego podwórka, za urocze uznałam to, że przy całym
przekręcie jaki Underwoodowie zrobili, żeby wygrać wybory, konstytucja tak
dobrze działała. Bo wystarczy spojrzeć na naszą politykę, by zauważyć, że
bardzo często konstytucja swoje, partie rządzące swoje i w sumie niewiele można
z tym zrobić, poza nadzieją, że głośny protest na ulicy da im do myślenia
(swoją drogą – wychodźmy, gdy tylko poczujemy, że coś jest nie tak). Chciało by
się powiedzieć, że serial pokazuje świat polityki przerysowany, ale już dawno
straciłam to wrażenie. Natomiast na pewno pokazuje ją trochę w naiwny sposób,
pokazuje przekonanie, że choćbyśmy stawiali wszystko na głowie, prawo i
konstytucja nas nie zawiodą i będą działać. Takie marzenie społeczeństw, by
spisane prawa jednak były przestrzegane.
Jeżeli jakąś lekcję nasza para prezydencka ma odrobioną, to
z pewnością: trzymaj blisko przyjaciół, a
wrogów jeszcze bliżej. Za to kompletnie nie byli na zajęciach z: szanuj tych, którzy są gotowi poświęcić dla
ciebie wszystko. To co w tym sezonie robią z Dougiem, jak traktują LeAnn,
Setha, czy w końcu, jak doprowadzają do granicy wytrzymałości Durant –
przechodzi jakiekolwiek moje pojmowanie ich działań. To są ludzie, którzy albo
wiedzą wszystko, albo wiedzą tyle, że orientują się, gdzie szukać pozostałych
informacji. I co ważniejsze, jakich informacji. Pozbywanie się ich, lub
wymaganie, by byli aż tak wierni, by poświęcić nawet swoją wolność, to
zdecydowanie za dużo. Ja wiem, że to jest podwalina zapewne pod przyszłą
fabułę, w czasie której ktoś w końcu zacznie gadać, a Frankowi nie uda się go
na czas zepchnąć ze schodów lub wrzucić pod pociąg, ale nie chce mi się
wierzyć, by Underwoodowie byli aż tak głupi.
To, co zabolało mnie najbardziej i było dla mnie totalnie
niezgodne z charakterem postaci, było zabójstwo Toma przez Claire. Tak, jest
bezwzględna, tak, jest zdolna do wielu rzeczy, ale zabijanie w taki sposób?
Podczas stosunku i to osobę, do której ewidentnie coś czuła? W dodatku
zostawianie ciała tak prostego do odnalezienia i dawanie do ręki karty
manipulacyjnej osobie, która gra tylko i wyłącznie do swojej bramki… To nie
jest mądra, wyrachowana Claire. To jest Frank. A ona nie jest Frankiem. I
właśnie to jest druga rzecz, jaka mi się w tym wątku nie podoba. Bo Frankowi
można udowodnić wszystkie zbrodnie, ale Claire była tą z boku. Tą, która mogła
wiedzieć, ale wcale nie musiała. Zdecydowanie trudniej byłoby się jej pozbyć z
fotelu prezydenta, gdy tak naprawdę niemożliwe byłoby jej bezpośrednie
połączenie z przestępstwami jej męża. Co tylko potwierdziła by w swoim
ostatecznym zagraniu – nieułaskawieniu Franka od popełnionych przestępstw.
Mam także bardzo mieszane uczucia, co do dwójki nowych
bohaterów. Dla mnie zarówno Mark Usher, jak i Jane Davis, to ta sama postać.
Nie różnią się od siebie niczym, prócz płci. W dodatku przedstawieni są tak
łopatologicznie, że nawet nie próbujemy dochodzić do tego, po której są
stronie, bo wiadomo – po swojej własnej. Nie ma w ich niczego tajemniczego,
poza prostym pytaniem – co chcą osiągnąć. Choć to pytanie pozostaje już tylko
przy Jane. Usher na koniec bez mrugnięcia okiem oświadczył, że chce być
wiceprezydentem i ma wystarczające argumenty, by nim zostać. Nie podoba mi się,
sposób w jaki były wprowadzone – niby nikt im nie ufa, ale wszyscy się do nich
łaszą i powierzają im największe sekrety. Jako widz, który widzi ich po raz
pierwszy, nie umiem uwierzyć w te relacje i sama nie czuję z nimi żadnego
związku.
Piąty sezon pomimo niedociągnięć, podobał mi się bardziej
niż czwarty. Ale z niecierpliwością czekam na szósty. Bo to jej kolej.
0 Komentarze