Na Doktora Strange szłam bardzo
podekscytowana. Nie dopuszczałam do siebie myśli, że coś może się nie udać, choć
bądźmy szczerzy, nie udać mogło się wiele rzeczy. Po pierwsze, to
kolejne origin story – wprowadzenie postaci, jakich wdzieliśmy już wiele. Po drugie, to świat przepełniony magią, który według mervelowskiej taktyki, jest w tym samym Uniwersum co wszystkie pozostałe znane nam historie. Nie wyjść mogło więc wszystko.
Na szczęście, prawie wszystko,
wyszło.
Największy plus jest taki, że już
na dzień dobry dowiadujemy się, jak wysoko musimy zawiesić zawieszenie niewiary. Marvel
się nie patyczkuje i od razu przedstawia nam w kilku scenach świat Doktora
Strange’a. I jest to zagranie doskonale przemyślane, bo dzięki temu, gdy nasz
bohater dopiero odkrywa z czym przychodzi mu się zmierzyć, my to już wiemy. I
możemy się doskonale bawić oglądając, jak wykształcony i racjonalny lekarz musi
uwierzyć i przyjąć na wiarę coś, co racjonale nie jest. Tym bardziej, że mamy
całe sceny, w które wydają się wręcz snami narkomana.
Na efekty specjalne dosłownie nie można się napatrzeć. |
To co jest niepodważalnym atutem,
to cała otoczka wizualna. I choć wielu komentowało, że to zrzynka z Incepcji,
to nie jest nią ani trochę. Jestem gotowa powiedzieć nawet więcej – Nolan prawdopodobnie
siedzi i zastanawia się, dlaczego nie zaszalał jeszcze bardziej. Strange
pokazuje, że gdy będziemy pamiętać, że w naszym świecie wolno wszystko, to
naprawdę wolno w nim wszystko. I to wszystko wygląda szalenie spektakularnie.
Dlatego, jeżeli tylko nie macie problemów fizycznych, jak bóle głowy itd., to
nie zastanawiajcie się, tylko idźcie oglądać Doktora w 3D.
Jednak powiedzmy sobie szczerze,
piękne kadry i efekty specjalne nudzą się natychmiast, jeżeli nie mamy dobrej
fabuły i bohaterów.
Fabuła, jak to w origin story
bywa, jest lekko przewidywalna. Wiadomo, że mamy bohatera, który z jakiś
powodów odkrywa swoje super moce. W przypadku Strange nie jest inaczej, zdolny
chirurg po wypadku samochodowym próbuje wszystkiego, by odzyskać władzę w
rękach. Gdy kończą się możliwości zachodniej medycyny oraz pieniądze, szuka
rozwiązań dużo mniej konwencjonalnych i zdecydowanie bardziej na wschód.
Zarówno Ben jak i Tilda po prostu scalili się ze swoimi bohaterami. Nie widzę tu możliwości innej obsady, niż ta. |
Bałam się trochę, że w Strange'u będę widzieć Sherlocka Holmesa (swoją drogą, Marvel zrobił małe, cudne nawiązanie,
także wypatrujcie uważnie!), ale Benedict nie pozwolił sobie na to. Owszem,
Strange jest pewnym siebie egoistą, który czeka tylko na poklaski, ale w tym
stylu już bliżej mu do Tony’ego Starka, niż Holmesa. Widać, że Ben szybko
zrozumiał tę postać, doskonale się nim bawił. Równie fantastycznie wypadła Tilda
Swinton. I choć było wokół jej postaci wiele kontrowersji – w końcu wybrano
białą aktorkę, a nie Azjatę – to niech pierwszy rzuci kamieniem ten, kto po
obejrzeniu filmu uzna, że ta rola nie jest stworzona dla niej. Ze swoją
charakterystyczną urodą, doskonale pasuje do opisu, jaki między sobą serwują
bohaterowie „nie wiadomo ile tak naprawdę
ma lat i nie lubi rozmawiać o swojej przeszłości”. Patrzymy na jej postać i
wiemy że to prawda. Równie dobrze może mieć lat trzydzieści, co trzy tysiące.
Między bohaterami iskrzy, tak jak powinno. A Rachel z bardzo sztampowej roli, wyciągnęła więcej, niż ktokolwiek się spodziewał. |
Bardzo sympatycznie wypadła Rachel
McAdams, grająca dziewczynę-nie
dziewczynę Strange’a. Dostała mało wdzięczną i bardzo schematyczną rolę, a
wyciągnęła z niej wszystko co się dało i jeszcze więcej. Pomimo że doskonale
wiemy, że jej postać widzieliśmy na ekranie tysiące razy w różnych wariacjach,
to Rachel sprawiła, że jest jakaś. W dodatku pomiędzy nią a Benedictem jest
bardzo przyjemna chemia. Nikt nie musi mówić, że ta para bohaterów ma się ku
sobie, to widać. Widać też dlaczego status ich związku jest bardziej skierowany
na nie będziemy ze sobą niż na żyli długo i szczęśliwie.
Gdyby każda biblioteka miała takiego bibliotekarza, życie byłoby dożo bardziej zabawne. |
Kolejną świetnie napisaną
postacią jest Wong, grany przez Benedict Wonga. Sceny z nim i Strangem są
jednymi z najzabawniejszych w filmie. Wong jest przeciwieństwem ciągle
żartującego Strange i chyba jako jedyny potrafi uciszyć go jednym słowem.
I tak się siłują słownie i wzrokowo przez cały film, a widownia dosłownie
płacze na za każdym razem, gdy tylko pojawiają się razem na ekranie. Mam
nadzieję, ze w kolejnych częściach Wonga będzie więcej i więcej.
Marvel ciągle nie rozumie, że złoczyńca nie powinien tylko strasznie wyglądać i z wyższością patrzeć na innych. |
Niestety, tak jak Marvel potrafi
pisać pozytywne postacie, tak nadal nie do końca potrafi ogarnąć ich
przeciwników. A szkoda, bo samo obsadzenie w roli Kaeciliusa, Madsa Mikkelsena
pozwalało naiwnie wierzyć, że tym razem będzie inaczej. I nawet podjęto próbę
stworzenia jakiś racjonalnych pobudek jego działań, tylko że wytłumaczenie
padło w jednym zdaniu i nie zostało nigdzie kontynuowane – a szkoda, bo dobrze
pociągnięty wątek i szerzej przedstawiony, nadałby Kaeciliusowi głębi i pozwoliłby
Madsowi zagrać coś więcej.
Ta relacja w filmie powinna być bardzo ważna. Niestety w grze Chiwetela ciągle coś zgrzytało, jakby dopiero na planie uświadomił sobie, że będą mu kazać nosić dziwne ciuszki i machać rękami. |
Trochę nie zagrał również Mordo,
grany przez Chiwetel Ejiofor. Miał być lekkim przeciwieństwem Strange, strofować
go, być tym dobrym i przykładnym uczniem ślepo wierzącym swojej mentorce.
Tylko, że Chiwetel nie za bardzo się w to wszystko wczuł. Przy pozostałych aktorach,
którzy bez żadnych problemów wślizgnęli się w swoje role - a Cumberbatch
praktycznie scalił ze Strangem tworząc coś nierozerwalnego jak Robert Downey
Jr. z Iron Manem - Chiwetel ewidentnie nie czuł się za dobrze w swoich szatach.
Bohater, którego zostawiłam na
koniec, był dla mnie największą niespodzianką filmu. Peleryna. Wprowadzona do
fabuły w przeuroczej scenie, posiadająca własny charakter i, jak na kogoś kto
nic nie mówi, tylko się pląta, mająca najśmieszniejsze sceny w całym filmie. Podczas
seansu zrozumiałam, że to takiej peleryny brakuje w moim życiu. Co więcej, jest
ona tak charyzmatyczna, że pobija tym powyżej skrytykowanych bohaterów.
Marvel poszedł także po rozum do
głowy i nie wciskał nam humorystycznych tekstów na siłę. Ten film jest zabawny,
nawet bardzo, ale z drugiej strony, nie dostajemy żartami co 30 sekund. Dzięki
temu dosłownie każda zabawna wstawka naprawdę bawi, a część z nich zostaje w
głowie po obejrzeniu seansu. No i nie da się zaprzeczyć, że dużą zasługą są tu
także aktorzy, którzy nawet najbardziej bezsensowne kwestie – które w tym
gatunku filmowym zawsze się trafią w ilościach różnych – wypowiadają z taką
swobodą i przekonaniem, że wychodzą z tego bardzo dobre dialogi.
Każdy opuścił kino z przekonaniem, że taka peleryna jest mu niezbędna do życia. |
Strange spróbował także jednej
nowości – finałowa walka nie była taka, jaką znamy ze wszystkich superbohaterskich
filmów. Nie mam pewności, czy jest to rozwiązanie doskonałe, a już na pewno,
czy każdemu przypadnie go gustu. Ale żyjemy w czasach, gdy finał filmu z
superbohaterami możemy tak naprawdę opowiedzieć bez jego oglądania. Doktor
Strange wyłamuje się z tego schematu. I to dobrze, bo to znaczy, że nawet do tak eksploatowanego gatunku można dorzucić coś świeżego, nowego, co sprawi, że
widz zostanie zaskoczony.
Doktora Strange polecam
wszystkim. Tych, którzy Marvela kochają, zapewne namawiać nie muszę. Ale i ci,
którzy w temacie marvelowskim nie są, również mogą się do kina wybrać bez
żadnych obaw, bo Doktor Strange może spokojnie funkcjonować jako osobny film,
całkowicie oderwany od MCU. Owszem, są może całe dwie linijki dialogu, w którym przypomina
się nam, że to jest ten sam świat, ale są one tak nieznaczące, że jakby je wycięli,
nikt by tego nie zauważył.
Strange ląduje w czołówce moich
ukochanych Marvelowskich filmów. Idźcie. Naprawdę warto.
Ps. Po zakończeniu filmu są dwie
dodatkowe sceny. Jedna po początkowych napisach i druga po całej
reszcie. Nie zróbcie tego co połowa kina, wychodząc po pierwszej scenie. Obie
zapowiadają ciekawy rozwój wydarzeń, choć ta pierwsza zaskoczyła i ucieszyła
mnie bardziej.