Zupełnie niepoważny tekst o 5-ciu cechach, które nie pomagają mi w życiu

OK., bądźmy ze sobą na chwilę szczerzy. Tak naprawdę, prosto od serca. Codzienne życie to nie bułka z masłem, czy z inną margaryną. Dorastamy, rozglądamy się dookoła i nagle okazuje się, że szef w pracy nie przyjmuje już zwolnień napisanych przez mamę, a nieobecność już nigdy nie będzie tak bardzo olewana, jak przez profesorów na studiach. Którzy potem w ramach zemsty zrobią egzamin z książki, której egzemplarz w bibliotece jest tylko jeden i którego nigdy nie zdobędziesz. Ta piaskownica jest duża, pełna pułapek i fałszywych obietnic. Ma też swój ogromny plus. Mogę wszystko, odpowiadam sama przed sobą. Znaczy, jeżeli w tym samym momencie nie jestem w pracy i nie odpowiadam przed szefem. Albo nie spowiadam się przez urzędem ile zarabiam i nie mam nic do gadania, że zabiera mi z tego tak dużo. Albo gdy po prostu jestem tak bardzo zmęczona, że padam na pyszczek i tak, mogę wszystko, ale od jutra, dobra? Teraz po prostu chcę iść spać.

Jest kilka rzeczy, które uchodziły płazem w wieku nastoletnim (póki mama się nie dowie) i studenckim (dopóki sesja cię nie złapie), a które teraz utrudniają mi życie.

Po pierwsze. Mam koncentrację małego szczeniaczka. Siadam do napisania wpisu. Przydałby się jakiś trailer serialu, który będę recenzować. Wejdę na YouTube tylko na pięć minut, żeby wybrać najlepszy. O, najnowszy filmik Superwoman. A w proponowanych mam wywiad z Chrisem Woodem, którego jeszcze jakimś cudem nie widziałam? A nie, jednak widziałam, ale on jest taki fajny, obejrzę jeszcze raz. Zanim się oglądam, jakimś cudem docieram do kotów jeżdżących na odkurzaczu, a tuż obok nich jest taka cudna panda! A widzieliście tego szczeniaczka, który nie umie zejść po schodach? Zanim się orientuję, mijają cztery godziny niczego, ja nie mam zielonego pojęcia o czym chciałam napisać. I dlaczego oglądam wywiad z Danielem Gilliesem, gadającym po hiszpańsku, SKORO GO NIE ROZUMIEM.

Po drugie. Gdy mam wstać, potrafię się przekonać absolutnie do każdego rozwiązania, by tego nie zrobić. Mam ustawiony budzik półgodziny przed czasem, w jakim naprawdę muszę wstać, bo inaczej nigdy nigdzie nie zdążę. Przy czym przełączam go na drzemkę automatycznie, przez sen. Gdy docieram w końcu do godziny, o której muszę się obudzić, analizuję, czy mam przygotowane ubrania do wyjścia? Mam, dobra mogę pospać przecież jeszcze dziesięć minut? A czy jak pojadę późniejszym busem to się spóźnię, czy nie? Może nie będzie korków? Oczywiście nigdy nie wpadnę na to, by iść wcześniej spać. Nie. Pewnie dlatego spanie w busach ogarnęłam perfekcyjnie.


Po trzecie. Jeżeli mam coś zrobić na za dwa miesiące, zrobię to dzień przed terminem. Albo godzinę przed. A że nie znoszę zawalać rzeczy, porzucę spanie i jedzenie (dobra, jedzenia nie porzucę. Jestem z nim emocjonalnie związana). Nie kłamię, gdy mówię, że umiem pracować pod presją czasu – ja zawsze pod nią pracuję, bo robię wszystko na ostatnią chwilę. Przy czym ostatnia chwila, naprawdę oznacza OSTATNIĄ CHWILĘ. W 99% przypadkach się wyrabiam i ostateczny efekt jest całkiem niezły. Ja jestem z siebie dumna, ale obiecuję sobie solennie, że nigdy więcej. Tak, jasne, do następnego razu. Gdyby choć raz mi nie wyszło, tak naprawdę i mocno, może bym w końcu opamiętała ten głupi łeb. Istnieje w moim domu przekonanie, że to wszystko dlatego, bo urodziłam się o 11:55 i dlatego robię wszystko za pięć dwunasta. Pracę magisterką pisałam wedle tej zasady. Teraz się z tego śmieje. Wtedy zasypiałam na stojąco ze zmęczenia.

Po czwarte, ale połączone ściśle z trzecim. Mam spotkanie ze znajomymi? Spoko, jeszcze trzy godziny, żeby się ogarnąć i dotrzeć na miejsce. Czterdzieści minut do umówionej godziny? Jeszcze zatańczę do Taylor Swift i mogę się brać za malowanie, prasowanie, czesanie, wyprowadzenie psa i dotarcie na miejsce. Gdyby ktoś się zastanawiał, to nienawidzę się spóźniać i nienawidzę, jak ktoś się spóźnia. Więc biegnę jak głupia na miejsce, docieram cała spocona, zgrzana, ze spływającym makijażem. Cześć miło mi, Agata jestem. Dla odmiany na ważne spotkania przychodzę dużo za wcześnie. Bardzo dużo. Tak z półgodziny. I szlajam się bez celu w niewygodnych butach po okolicy. Nieszczęśliwa bo bolą mnie nogi, i zestresowana, bo mój mózg dla zabawy analizuje na ile sposobów mogę położyć spotkanie.

Po piąte, orientacja w terenie? A co to jest? No dobra, może trochę przesadzam, zawsze trafiam na miejsce. Po tysiąckrotnym sprawdzeniu na mapie, gdzie to jest, zabraniu ze sobą GPS i upewnieniu się, że wiem na jakim przystanku mam wysiąść. Poważnie, jak nie wiem, gdzie mam wysiąść, to tam nie jadę. Ktoś mi wytłumaczy, jak ludzie funkcjonują w miasteczkach bez nazw przystanków? Skąd ja mam wiedzieć, jadąc gdzieś na wieś, na jakim przystanku mam wysiąść, SKORO NIE MA NAZWY? Ja nie wiem gdzie jestem, jak nazywają się miejscowości dookoła, jestem zgubiona, a ty mi każesz wysiąść na przystanku, który nie ma nazwy, w miejscu, w którym nigdy nie byłam? Nie ma mowy.


I teraz mam wielką nadzieję, że mi powiecie, że to skądś znacie. Nie mogę być przecież jedyna na świecie. Bo nie mogę, prawda?

Prześlij komentarz

0 Komentarze