Oscary 2015, czyli duże oczekiwania i kilka wzruszeń

Czas na relację z wrażeń po oscarowych. Dziś inaczej niż zwykle, bo całą galę komentuje razem ze mną Gabi z bloga SkarbnicaKsiążek, która spod ziemi wyciągała działające streamingi. Chyba wiem, jak się w życiu ustawić i z kim trzymać. Nie przedłużając, moje wypowiedzi są pogrubione, żeby łatwiej było Wam odróżnić, kto co mówi.
No to zaczynamy.

Bardzo się ucieszyłam, gdy usłyszałam, że Neil będzie prowadził galę i był on jednym z powodów, dla których chciałam ją zobaczyć. Co sądzisz o jego wystąpieniu?

Nie jestem osobą, która wiernie śledzi jego karierę, więc nie miałam żadnych głębszych odczuć odnośnie informacji o tym, że poprowadzi tegoroczną galę. Wiedziałam jednak, że jest to persona, która ma potencjał, by przejąć wydarzenie i naprawdę dobrze je poprowadzić. Co do samego występu, cóż, otwarcie gali wypadło śpiewająco – było radośnie, z dobrym poczuciem humoru, jednym słowem: działo się! Dalsza część pozostawiała jednak wiele do życzenia. Nie zrozum mnie źle, było poprawnie, ale widz zdecydowanie spodziewał się czegoś więcej. Neil był zachowawczy w swojej roli, raczył nas żartami, które może kiedyś stały obok śmiesznych, a jedynym momentem, w którym na chwilę ukradł Oscary, była chwila, gdy pozbył się swojego garnituru i zdecydował się na nawiązanie ubiorem – a raczej jego brakiem - do „Birdmana”. Było ok, ale chyba każdy spodziewał się czegoś więcej.

Zgadzam się z tobą w 100%, tym bardziej, że widziałam, co potrafi z siebie dać, np. na Tony Awards. Mam dziwne wrażenie, że producenci nie mieli na niego pomysłu, a przecież Neil to osoba, która fizycznie jest w stanie zrobić wszystko. Po openingu, który trochę ukradł Jack Black, poziom znacznie opadł. Żarty były momentami do tego stopnia drętwe, że miałam wrażenie, że publiczność śmieje się tylko dlatego, żeby mu nie było głupio.

Dokładnie. Z drugiej jednak strony jest możliwe, że producenci zdecydowali się na takie, a nie inne poprowadzenie gali, by całość wyszła neutralnie, a Oscary prowadzone przez Neila nie były porównywane do zeszłorocznych pod wodzą Ellen. Oczywistym jest, że takie porównania były i są nadal, bo – powiedzmy sobie szczerze – zeszłoroczne Oscary były o wiele ciekawsze. Odnoszę wrażenie, że gdyby zostawiono Neilowi wolne pole do popisu, to cała gala wypadłaby o wiele, wiele lepiej.

Porównań nie dało się uniknąć, choćby z perspektywy zaangażowania publiczności, na którą zeszłoroczne Oscary miały świetny pomysł. Myślę, że największym problemem tegorocznych było to, że wszyscy spodziewaliśmy się czegoś podobnego, albo i lepszego.

Zawsze jest tak, że kiedy do prowadzenia gali wybiera się osoby kochane przez wielu, to tym dotkliwsze jest rozczarowanie, gdy całość nie wypada tak cudownie, jakbyśmy chcieli. Niemniej jednak nie mamy prawa narzekać, bo choć mogło być lepiej, to Neil nie zepsuł nam wieczoru, np. niesmacznymi żartami. Chociaż w tym wypadku jeden żart mi się mocno nie podobał, a mianowicie jego nawiązanie do dziwnej sukienki laureatki, podczas gdy – zaledwie chwilę wcześniej – zadedykowała ona nagrodę swojemu zmarłemu synowi.

Tak, była to chyba jedyna poważna wpadka z ceremonii. Tym bardziej, że - o ile dobrze pamiętam - jego komentarz brzmiał: „trzeba mieć jaja, żeby coś takiego ubrać”. Nie, zdecydowanie nie zepsuł. Nie była to też zła gala, miała przecież momenty. Jak choćby ten, gdy wszyscy nagrodzeni za Grand Budapest Hotel zgodnie dziękowali Wesowi. Był to chyba najczęściej wspominany reżyser podczas podziękowań.

Tak, to była dość nijaka gala posiadająca swoje momenty. Właśnie takie, jak wspomniane przez ciebie podziękowania dla Wesa, uroczą reakcję Eddiego podczas odbierania Oscara, jak również występ Lady Gagi śpiewającej piosenki z Dźwięków Muzyki w hołdzie - żyjącej jeszcze - Julie Andrews. To były takie chwile, dla których ogląda się, nawet najnudniejsze, gale i pomimo wszystko później nie żałuje się czasu spędzonego przed telewizorem.
Eddie i jego głośne oraz spontaniczne "WOW", gdy spojrzał na trzymaną w rękach statuetkę - aż nie da się nie cieszyć i nie wzruszać razem z nim. A Lady Gaga przeszła samą siebie! Na czerwonym dywanie co prawda sprawiła, że głośno westchnęłam, bo ja nie kupuję jej usilnych udziwnień, ale na scenie? Przecież to był majstersztyk! Taką Gagę chciałabym oglądać częściej.

Spontaniczne "WOW" i ogólne zaniemówienie, bo widocznym było, że chłopak nie wie, co ma powiedzieć, co ze sobą zrobić, a momentami nawet jakby zapominał, gdzie jest i co trzyma w dłoniach. Dla samych takich momentów mógłby częściej wychodzić na scenę. Lady Gaga ma zdolności wokalne i to nie jest żadna nowość, niestety zazwyczaj są one ukryte pod toną przesadnie udziwnionych strojów i utworów, które pisane są raczej pod współczesny przemysł muzyczny, niż dla muzyki samej w sobie. Wystarczy odjąć te wszystkie zbędne elementy i dostajemy piękną dziewczynę z głosem jak dzwon, w której wykonaniu kultowych piosenek nie sposób się nie zakochać. Również liczę na to, że będzie nam dane częściej widywać ją w tej odsłonie.

Zanim przejdziemy do samych nagród, nie mogę się nie pozachwycać Oscarami wykonanymi z Lego i samą energiczną piosenką „Everything is awesome”. Był to taki pozytywny moment, a sami aktorzy dzierżyli te statuetki równie dumnie, jak te prawdziwe. Dodatkowo nie dało się nie uśmiechnąć, gdy zrobiono przebitkę na Emmę Stone, która tak słodko przytulała tego żółciutkiego, plastikowego Oscara, gdy czytano jej kategorię.

Tak, ta piosenka była powiewem radości i ożywienia w stronę lekko przysypiającej już widowni (choć może to byłam tylko ja), a same nagrody sprawiły widzom tyle samo radości, co aktorom, którzy je otrzymali. Nawiasem mówiąc, ilekroć sobie przypomnę te Oscary zrobione z lego, nie mogę pozbyć się wrażenie, że gdyby Leonardo Di Caprio był na sali, to by jednego dostał. Co w sumie byłoby dobre, bo w końcu mógłby powiedzieć, że posiada tę statuetkę. Pozłacana czy plastikowa, kto by na to zwracał uwagę?!

Myślę, że przedzieraliby się do niego nawet, gdyby siedział na końcu sali, w samym środku rzędu. Taka bezczelna ironia losu, z której kpią teraz internauci na całym świecie, że Leo nawet plastikowego Oscara nie dostał.

Ale sama przyznasz, że trudno jest się powstrzymać od tego typu docinków. Los jest okrutny, a Leo przekonał się o tym na tyle dotkliwie, że żarty na temat jego nie wygrywania Oscarów chyba nigdy nie przestaną być zabawne.

A przechodząc już do samych nagród, masz jakieś wielkie rozczarowanie?

Szczerze mówiąc, tak naprawdę żałuję jedynie, że Wes nie dostał żadnej nagrody (mówię tu głównie o Oscarze za scenariusz oryginalny), bo jego film dostał tyle nagród, tak wiele osób mu bezpośrednio dziękowało, że brak statuetki dla głównego twórcy tym dotkliwiej rzuca się w oczy.

Choć jestem niezaprzeczalnie w drużynie Birdmana, nie mogę się z Tobą nie zgodzić. Tyle podziękowań dla Wesa sprawia wrażenie, że musi być nie tylko dobry w tym, co robi, ale musi być również człowiekiem, który potrafi porwać za sobą ekipę. I to nie aktorów, a wszystkich, bo przecież Grand Budapest Hotel zdobył nagrody bardziej techniczne, niż artystyczne.

Fakt, zrobić dobry film, to jedno, ale zrobić film, który jest zwartą całością i jednocześnie jest tworzony przez sztab ludzi dobrze czujących się w swoim towarzystwie i wiedzących, jak całość ma wyglądać i do czego mają dążyć, to już zupełnie coś innego. Wesowi się to udało, co pokazuje, jak dobrym jest reżyserem. Reżyserem z potencjałem, o którym jeszcze pewnie niejednokrotnie usłyszymy, chociaż nadal pozostaje niedosyt, że na tegorocznych Oscarach został jakby pominięty. Tak, Grand Budapest Hotel zgarnął tyle nagród, że wygrał nie tyle nagrody techniczne, co poniekąd całą galę. Tegoroczne Oscary były również wydarzeniem pełnym rekordów, bowiem jak wiele razy w historii zdarzyło się, by jedna osoba w ciągu niespełna 4 godzin wychodziła po statuetkę aż trzykrotnie?

Nie byłabym zaskoczona, gdyby można to było policzyć na palcach jednej ręki. Mnie z kolei bardzo rozczarowało pominięcie Edwarda Nortona, który był cudowny w Birdmanie. Ciężko mi natomiast porównywać, czy Eddie słusznie wygrał z Michaelem Keatonem, bo nie wiedziałam Teorii Wszystkiego, a opinie na ten temat są tak skrajne, jak to tylko możliwe.

Zauważyłam, że w tym roku, wśród nominowanych, były tak równe poziomem filmy i aktorzy tak równi pod względem gry aktorskiej, że naprawdę trudno było przewidzieć, kto daną statuetkę otrzyma. Oczywiście były kategorie, w których dało się z wręcz matematyczną precyzją dowieść, kto wyjedzie z Oscarem, ale w innych - jak choćby najlepszy film roku, czy wspomniany przez ciebie aktor pierwszoplanowy - typowało się zupełnie w ciemno, nie wiedząc, jakim kluczem posłuży się Akademia.

Główne nagrody, to w ogóle wielkie zaskoczenie. Bo raz, że przy tak równym poziomie, wszystko zgarnął jeden film, to nie był to ten, którego się spodziewałam (choć wyniki są dokładnie takie, jakie mi się marzyły). Bo zupełnie nie stawiałam na Birdmana, a na Boyhood. Byłam przekonana, że będzie to na pewno Oscar za reżyserię, w końcu 12 lat pracy nad filmem, to jest jednak wizja reżyserska. I drżałam na samą myśl, że to właśnie Boyhood zostanie najlepszym filmem - właśnie dlatego, że wyglądał, jak kręcony pod Oscary. A Akademia w tym roku postawiła na coś zupełnie innego, co mnie osobiście bardzo cieszy, bo Birdman jest jednym z najlepszych filmów, jakie widziałam i będę do niego często wracać.

Tak, za 12 lat pracy nad filmem statuetka się należy, chociaż tak jak mówisz - nie ta za najlepszy film, więc odetchnęłam z ulgą, gdy okazało się, że najważniejsza kategoria została wygrana przez Birdmana, na którego również stawiałam. Z perspektywy lat wyraźnie widać, że kryteria wyboru filmów przez Akademię się zmieniły, ale i zmieniły się cechy, których szukają w zwycięzcach, przez co statuetki otrzymują coraz to lepsi i lepsi. Cieszy mnie to, gdyż coraz rzadziej można mieć (i ma się) obiekcje w stosunku do laureatów.
Tym bardziej, jak przypomnimy sobie okres, gdy ogłoszono nominacje i na portalach społecznościowych zawrzało. Z każdym kolejnym obejrzanym filmem pojawiała się masa głosów, że zupełnie nie wiadomo, na kogo stawiać, komu kibicować. Aż się prosiło, by dostali te Oscary ex aequo, bo choć liczyłam na Birdmana, to nie płakałabym, gdyby nagrodzono Grand Budapest Hotel czy Whiplash.

Dokładnie. Przed samą galą rozmawiałam ze znajomymi i zgodnie uznaliśmy, że nie da się w 100% zdecydować, który z tych trzech filmów najbardziej zasługuje na zwycięstwo. Ok, może Gra Tajemnic, Teoria Wszystkiego, Boyhood czy Selma pozostawały lekko w tyle, gdyż brakowało im tego "czegoś", co decyduje o idealnym filmie, ale mimo wszystko trzech równych kandydatów do najlepszego filmu roku, to nadal sporo. Niemniej jednak cieszę się, że Akademia nie zrobiła nam niespodzianki i nie wybrała któregoś z tych słabszych (choć wciąż dobrych) obrazów.

No i nie dość, że Birdman został najlepszym filmem, to wyróżniona została także Ida. Przyznam, że gdy usłyszałam, iż Złotego Globa zgarnął Lewiatan, byłam przekonana, że Ida nie ma już za dużych szans. Później BAFTA trafiła do Idy i to był moment, w którym uznałam, że nie da się ocenić, kogo wybierze Akademia.

Owszem. Muszę przyznać, że sama - mimo ogromnych kciuków trzymanych za Idę - byłam niemal pewna, że to Lewiatan dostanie Oscara. Tym większa była moja radość, gdy padła nazwa "naszego" (tak, tu lekka ironia z mojej strony) filmu, a całość została dopełniona bardzo przyjemną oraz miłą dla ucha i serca przemową Pawlikowskiego, któremu nie straszne były ramy czasowe przewidziane przez Akademię.

Cała sala przyjęła to "łamanie norm" z wielką radością. Jego przemowa była równie urocza, jak Eddiego, z tym, że Eddie nie wiedział, co powiedzieć, a Pawlikowski bardzo chciał podziękować naprawdę wszystkim. A już kompletnie zostałam kupiona wstępem, gdy powiedział, że kręcił film o ciszy i poznawaniu siebie, a teraz stoi w centrum zamieszania i że życie bywa zaskakujące.

Oj, bywa. Nakręcił mały film, film czarno-biały i bardzo osobisty. Można by było powiedzieć, że nakręcił go dla siebie, a nie na międzynarodowe pokazy i to właśnie ten malutki filmik zdobył Oscara. Ta nieprzewidywalność jest naprawdę piękna. Jeśli już jesteśmy przy inspirujących przemowach, to nie można wprost nie wspomnieć o Grahamie Moore, który w swojej przemowie wyjawił nam trudny fragment z historii swojego życia, chcąc pokazać, że bycie "dziwnym", czy też po prostu innym, nie jest złe i że powinniśmy być z tego dumni, gdyż nie wiemy, gdzie nas ta oryginalność zaprowadzi. Kto wie, może właśnie po Oscara? Ciężko było się w tym momencie nie wzruszyć i osobiście bardzo mu dziękuję za odwagę, gdyż tymi paroma zdaniami zainspirował niejednego człowieka.

Dodałabym do tego także Patricia'e Arquette, która nawoływała do równych płac, bez względu na płeć. Cudownie było patrzeć na mocno wspierające ją z widowni Meryl Streep i Jennifer Lopez.

Tak, taki feministyczny akcent był bardzo potrzebny, a decyzja Patricii, by wypowiedzieć się na ten temat na tak ważnej gali tylko pokazuje, jak odważną jest kobietą. Chociaż z drugiej strony - kiedy, jak nie właśnie na Oscarach, podzielić się z widzami tym ważnym przesłaniem?

To jest najlepszy moment, choć mimo wszystko trzeba mieć odwagę, by stanąć na oczach  całego świata i powiedzieć, co się myśli w bardzo istotnych kwestiach. Oscary z jednej strony trochę nas do tego przyzwyczaiły, nie ma już przecież gali bez takich mów, ale z drugiej - są to zawsze mocne wypowiedzi, emocjonalne i dodające temu całemu blichtrowi ludzkiej twarzy.



Oscarowe emocje już za nami i teraz czas przygotować się na nowe, wspaniałe filmy. Mam nadzieję, że w przyszłym roku rywalizacja będzie równie zacięta i w czołówce znajdą się tytuły, wśród których ciężko będzie wybrać ten najlepszy.

A jak Wasze oscarowe typy?



Prześlij komentarz

0 Komentarze