Czas na relację z wrażeń po oscarowych. Dziś
inaczej niż zwykle, bo całą galę komentuje razem ze mną Gabi z bloga SkarbnicaKsiążek, która spod ziemi wyciągała działające streamingi. Chyba wiem, jak się
w życiu ustawić i z kim trzymać. Nie przedłużając, moje wypowiedzi są pogrubione, żeby łatwiej było Wam odróżnić, kto
co mówi.
No to zaczynamy.
Bardzo się ucieszyłam, gdy
usłyszałam, że Neil będzie prowadził galę i był on jednym z powodów, dla
których chciałam ją zobaczyć. Co sądzisz o jego wystąpieniu?
Nie jestem osobą, która wiernie śledzi jego
karierę, więc nie miałam żadnych głębszych odczuć odnośnie informacji o tym, że
poprowadzi tegoroczną galę. Wiedziałam jednak, że jest to persona, która ma
potencjał, by przejąć wydarzenie i naprawdę dobrze je poprowadzić. Co do samego
występu, cóż, otwarcie gali wypadło śpiewająco – było radośnie, z dobrym
poczuciem humoru, jednym słowem: działo się! Dalsza część pozostawiała jednak wiele
do życzenia. Nie zrozum mnie źle, było poprawnie, ale widz zdecydowanie spodziewał
się czegoś więcej. Neil był zachowawczy w swojej roli, raczył nas żartami,
które może kiedyś stały obok śmiesznych, a jedynym momentem, w którym na chwilę
ukradł Oscary, była chwila, gdy pozbył się swojego garnituru i zdecydował się
na nawiązanie ubiorem – a raczej jego brakiem - do „Birdmana”. Było ok, ale
chyba każdy spodziewał się czegoś więcej.
Zgadzam się z tobą w 100%,
tym bardziej, że widziałam, co potrafi z siebie dać, np. na Tony Awards. Mam
dziwne wrażenie, że producenci nie mieli na niego pomysłu, a przecież Neil to
osoba, która fizycznie jest w stanie zrobić wszystko. Po openingu, który trochę
ukradł Jack Black, poziom znacznie opadł. Żarty były momentami do tego stopnia
drętwe, że miałam wrażenie, że publiczność śmieje się tylko dlatego, żeby mu nie
było głupio.
Dokładnie. Z drugiej jednak strony jest możliwe, że
producenci zdecydowali się na takie, a nie inne poprowadzenie gali, by całość
wyszła neutralnie, a Oscary prowadzone przez Neila nie były porównywane do
zeszłorocznych pod wodzą Ellen. Oczywistym jest, że takie porównania były i są
nadal, bo – powiedzmy sobie szczerze – zeszłoroczne Oscary były o wiele
ciekawsze. Odnoszę wrażenie, że gdyby zostawiono Neilowi wolne pole do popisu,
to cała gala wypadłaby o wiele, wiele lepiej.
Porównań nie dało się
uniknąć, choćby z perspektywy zaangażowania publiczności, na którą zeszłoroczne
Oscary miały świetny pomysł. Myślę, że największym problemem tegorocznych było
to, że wszyscy spodziewaliśmy się czegoś podobnego, albo i lepszego.
Zawsze jest tak, że kiedy do prowadzenia gali
wybiera się osoby kochane przez wielu, to tym dotkliwsze jest rozczarowanie,
gdy całość nie wypada tak cudownie, jakbyśmy chcieli. Niemniej jednak nie mamy
prawa narzekać, bo choć mogło być lepiej, to Neil nie zepsuł nam wieczoru, np.
niesmacznymi żartami. Chociaż w tym wypadku jeden żart mi się mocno nie
podobał, a mianowicie jego nawiązanie do dziwnej sukienki laureatki, podczas
gdy – zaledwie chwilę wcześniej – zadedykowała ona nagrodę swojemu zmarłemu
synowi.
Tak, była to chyba jedyna
poważna wpadka z ceremonii. Tym bardziej, że - o ile dobrze pamiętam - jego
komentarz brzmiał: „trzeba mieć jaja, żeby coś takiego ubrać”. Nie,
zdecydowanie nie zepsuł. Nie była to też zła gala, miała przecież momenty. Jak
choćby ten, gdy wszyscy nagrodzeni za Grand Budapest Hotel zgodnie dziękowali
Wesowi. Był to chyba najczęściej wspominany reżyser podczas podziękowań.
Tak, to była dość nijaka gala posiadająca swoje
momenty. Właśnie takie, jak wspomniane przez ciebie podziękowania dla Wesa,
uroczą reakcję Eddiego podczas odbierania Oscara, jak również występ Lady Gagi
śpiewającej piosenki z Dźwięków Muzyki w hołdzie - żyjącej jeszcze - Julie
Andrews. To były takie chwile, dla których ogląda się, nawet najnudniejsze,
gale i pomimo wszystko później nie żałuje się czasu spędzonego przed
telewizorem.
Eddie i jego głośne oraz
spontaniczne "WOW", gdy spojrzał na trzymaną w rękach statuetkę - aż
nie da się nie cieszyć i nie wzruszać razem z nim. A Lady Gaga przeszła samą
siebie! Na czerwonym dywanie co prawda sprawiła, że głośno westchnęłam, bo ja
nie kupuję jej usilnych udziwnień, ale na scenie? Przecież to był majstersztyk!
Taką Gagę chciałabym oglądać częściej.
Spontaniczne "WOW" i ogólne
zaniemówienie, bo widocznym było, że chłopak nie wie, co ma powiedzieć, co ze
sobą zrobić, a momentami nawet jakby zapominał, gdzie jest i co trzyma w
dłoniach. Dla samych takich momentów mógłby częściej wychodzić na scenę. Lady
Gaga ma zdolności wokalne i to nie jest żadna nowość, niestety zazwyczaj są one
ukryte pod toną przesadnie udziwnionych strojów i utworów, które pisane są
raczej pod współczesny przemysł muzyczny, niż dla muzyki samej w sobie.
Wystarczy odjąć te wszystkie zbędne elementy i dostajemy piękną dziewczynę z
głosem jak dzwon, w której wykonaniu kultowych piosenek nie sposób się nie
zakochać. Również liczę na to, że będzie nam dane częściej widywać ją w tej
odsłonie.
Zanim przejdziemy do
samych nagród, nie mogę się nie pozachwycać Oscarami wykonanymi z Lego i samą
energiczną piosenką „Everything is awesome”. Był to taki pozytywny moment, a
sami aktorzy dzierżyli te statuetki równie dumnie, jak te prawdziwe. Dodatkowo
nie dało się nie uśmiechnąć, gdy zrobiono przebitkę na Emmę Stone, która tak
słodko przytulała tego żółciutkiego, plastikowego Oscara, gdy czytano jej
kategorię.
Tak, ta piosenka była powiewem radości i ożywienia
w stronę lekko przysypiającej już widowni (choć może to byłam tylko ja), a same
nagrody sprawiły widzom tyle samo radości, co aktorom, którzy je otrzymali.
Nawiasem mówiąc, ilekroć sobie przypomnę te Oscary zrobione z lego, nie mogę
pozbyć się wrażenie, że gdyby Leonardo Di Caprio był na sali, to by jednego
dostał. Co w sumie byłoby dobre, bo w końcu mógłby powiedzieć, że posiada tę
statuetkę. Pozłacana czy plastikowa, kto by na to zwracał uwagę?!
Myślę, że przedzieraliby
się do niego nawet, gdyby siedział na końcu sali, w samym środku rzędu. Taka
bezczelna ironia losu, z której kpią teraz internauci na całym świecie, że Leo
nawet plastikowego Oscara nie dostał.
Ale sama przyznasz, że trudno jest się powstrzymać
od tego typu docinków. Los jest okrutny, a Leo przekonał się o tym na tyle dotkliwie,
że żarty na temat jego nie wygrywania Oscarów chyba nigdy nie przestaną być
zabawne.
A przechodząc już do
samych nagród, masz jakieś wielkie rozczarowanie?
Szczerze mówiąc, tak naprawdę żałuję jedynie, że
Wes nie dostał żadnej nagrody (mówię tu głównie o Oscarze za scenariusz
oryginalny), bo jego film dostał tyle nagród, tak wiele osób mu bezpośrednio
dziękowało, że brak statuetki dla głównego twórcy tym dotkliwiej rzuca się w
oczy.
Choć jestem
niezaprzeczalnie w drużynie Birdmana, nie mogę się z Tobą nie zgodzić. Tyle
podziękowań dla Wesa sprawia wrażenie, że musi być nie tylko dobry w tym, co
robi, ale musi być również człowiekiem, który potrafi porwać za sobą ekipę. I
to nie aktorów, a wszystkich, bo przecież Grand Budapest Hotel zdobył nagrody
bardziej techniczne, niż artystyczne.
Fakt, zrobić dobry film, to jedno, ale zrobić film,
który jest zwartą całością i jednocześnie jest tworzony przez sztab ludzi
dobrze czujących się w swoim towarzystwie i wiedzących, jak całość ma wyglądać
i do czego mają dążyć, to już zupełnie coś innego. Wesowi się to udało, co
pokazuje, jak dobrym jest reżyserem. Reżyserem z potencjałem, o którym jeszcze
pewnie niejednokrotnie usłyszymy, chociaż nadal pozostaje niedosyt, że na
tegorocznych Oscarach został jakby pominięty. Tak, Grand Budapest Hotel zgarnął
tyle nagród, że wygrał nie tyle nagrody techniczne, co poniekąd całą galę.
Tegoroczne Oscary były również wydarzeniem pełnym rekordów, bowiem jak wiele
razy w historii zdarzyło się, by jedna osoba w ciągu niespełna 4 godzin
wychodziła po statuetkę aż trzykrotnie?
Nie byłabym zaskoczona,
gdyby można to było policzyć na palcach jednej ręki. Mnie z kolei bardzo
rozczarowało pominięcie Edwarda Nortona, który był cudowny w Birdmanie. Ciężko
mi natomiast porównywać, czy Eddie słusznie wygrał z Michaelem Keatonem, bo nie
wiedziałam Teorii Wszystkiego, a opinie na ten temat są tak skrajne, jak to tylko
możliwe.
Zauważyłam, że w tym roku, wśród nominowanych, były
tak równe poziomem filmy i aktorzy tak równi pod względem gry aktorskiej, że
naprawdę trudno było przewidzieć, kto daną statuetkę otrzyma. Oczywiście były
kategorie, w których dało się z wręcz matematyczną precyzją dowieść, kto
wyjedzie z Oscarem, ale w innych - jak choćby najlepszy film roku, czy
wspomniany przez ciebie aktor pierwszoplanowy - typowało się zupełnie w ciemno,
nie wiedząc, jakim kluczem posłuży się Akademia.
Główne nagrody, to w ogóle
wielkie zaskoczenie. Bo raz, że przy tak równym poziomie, wszystko zgarnął
jeden film, to nie był to ten, którego się spodziewałam (choć wyniki są
dokładnie takie, jakie mi się marzyły). Bo zupełnie nie stawiałam na Birdmana,
a na Boyhood. Byłam przekonana, że będzie to na pewno Oscar za reżyserię, w końcu
12 lat pracy nad filmem, to jest jednak wizja reżyserska. I drżałam na samą
myśl, że to właśnie Boyhood zostanie najlepszym filmem - właśnie dlatego, że
wyglądał, jak kręcony pod Oscary. A Akademia w tym roku postawiła na coś
zupełnie innego, co mnie osobiście bardzo cieszy, bo Birdman jest jednym z
najlepszych filmów, jakie widziałam i będę do niego często wracać.
Tak, za 12 lat pracy nad filmem statuetka się
należy, chociaż tak jak mówisz - nie ta za najlepszy film, więc odetchnęłam z
ulgą, gdy okazało się, że najważniejsza kategoria została wygrana przez
Birdmana, na którego również stawiałam. Z perspektywy lat wyraźnie widać, że
kryteria wyboru filmów przez Akademię się zmieniły, ale i zmieniły się cechy,
których szukają w zwycięzcach, przez co statuetki otrzymują coraz to lepsi i
lepsi. Cieszy mnie to, gdyż coraz rzadziej można mieć (i ma się) obiekcje w
stosunku do laureatów.
Tym bardziej, jak
przypomnimy sobie okres, gdy ogłoszono nominacje i na portalach
społecznościowych zawrzało. Z każdym kolejnym obejrzanym filmem pojawiała się
masa głosów, że zupełnie nie wiadomo, na kogo stawiać, komu kibicować. Aż się
prosiło, by dostali te Oscary ex aequo, bo choć liczyłam na Birdmana, to nie
płakałabym, gdyby nagrodzono Grand Budapest Hotel czy Whiplash.
Dokładnie. Przed samą galą rozmawiałam ze znajomymi
i zgodnie uznaliśmy, że nie da się w 100% zdecydować, który z tych trzech
filmów najbardziej zasługuje na zwycięstwo. Ok, może Gra Tajemnic, Teoria
Wszystkiego, Boyhood czy Selma pozostawały lekko w tyle, gdyż brakowało im tego
"czegoś", co decyduje o idealnym filmie, ale mimo wszystko trzech
równych kandydatów do najlepszego filmu roku, to nadal sporo. Niemniej jednak
cieszę się, że Akademia nie zrobiła nam niespodzianki i nie wybrała któregoś z
tych słabszych (choć wciąż dobrych) obrazów.
No i nie dość, że Birdman został
najlepszym filmem, to wyróżniona została także Ida. Przyznam, że gdy
usłyszałam, iż Złotego Globa zgarnął Lewiatan, byłam przekonana, że Ida nie ma
już za dużych szans. Później BAFTA trafiła do Idy i to był moment, w którym
uznałam, że nie da się ocenić, kogo wybierze Akademia.
Owszem. Muszę przyznać, że sama - mimo ogromnych
kciuków trzymanych za Idę - byłam niemal pewna, że to Lewiatan dostanie Oscara.
Tym większa była moja radość, gdy padła nazwa "naszego" (tak, tu
lekka ironia z mojej strony) filmu, a całość została dopełniona bardzo
przyjemną oraz miłą dla ucha i serca przemową Pawlikowskiego, któremu nie
straszne były ramy czasowe przewidziane przez Akademię.
Cała sala przyjęła to
"łamanie norm" z wielką radością. Jego przemowa była równie urocza,
jak Eddiego, z tym, że Eddie nie wiedział, co powiedzieć, a Pawlikowski bardzo
chciał podziękować naprawdę wszystkim. A już kompletnie zostałam kupiona
wstępem, gdy powiedział, że kręcił film o ciszy i poznawaniu siebie, a teraz stoi
w centrum zamieszania i że życie bywa zaskakujące.
Oj, bywa. Nakręcił mały film, film czarno-biały i
bardzo osobisty. Można by było powiedzieć, że nakręcił go dla siebie, a nie na
międzynarodowe pokazy i to właśnie ten malutki filmik zdobył Oscara. Ta
nieprzewidywalność jest naprawdę piękna. Jeśli już jesteśmy przy inspirujących
przemowach, to nie można wprost nie wspomnieć o Grahamie Moore, który w swojej
przemowie wyjawił nam trudny fragment z historii swojego życia, chcąc pokazać,
że bycie "dziwnym", czy też po prostu innym, nie jest złe i że
powinniśmy być z tego dumni, gdyż nie wiemy, gdzie nas ta oryginalność
zaprowadzi. Kto wie, może właśnie po Oscara? Ciężko było się w tym momencie nie
wzruszyć i osobiście bardzo mu dziękuję za odwagę, gdyż tymi paroma zdaniami
zainspirował niejednego człowieka.
Dodałabym do tego także
Patricia'e Arquette, która nawoływała do równych płac, bez względu na płeć. Cudownie
było patrzeć na mocno wspierające ją z widowni Meryl Streep i Jennifer Lopez.
Tak, taki feministyczny akcent był bardzo
potrzebny, a decyzja Patricii, by wypowiedzieć się na ten temat na tak ważnej
gali tylko pokazuje, jak odważną jest kobietą. Chociaż z drugiej strony -
kiedy, jak nie właśnie na Oscarach, podzielić się z widzami tym ważnym
przesłaniem?
To jest najlepszy moment,
choć mimo wszystko trzeba mieć odwagę, by stanąć na oczach całego świata i powiedzieć, co się myśli w
bardzo istotnych kwestiach. Oscary z jednej strony trochę nas do tego
przyzwyczaiły, nie ma już przecież gali bez takich mów, ale z drugiej - są to
zawsze mocne wypowiedzi, emocjonalne i dodające temu całemu blichtrowi ludzkiej
twarzy.
Oscarowe emocje już za nami i teraz czas
przygotować się na nowe, wspaniałe filmy. Mam nadzieję, że w przyszłym roku rywalizacja
będzie równie zacięta i w czołówce znajdą się tytuły, wśród których ciężko
będzie wybrać ten najlepszy.
A jak Wasze oscarowe typy?
0 Komentarze