Są seriale, które pomimo wielu swoich wad i niewykorzystaniu całego swojego potencjału, i tak przywiązują nas do fotela, i zmuszają do patrzenia na siebie przez 10 sezonów. Choć w przypadku SG-1 to 10 sezonów i 3 filmy. I trzeba pamiętać, że produkcja tego serialu to lata 90, więc zamiast efektów specjalnych mamy przed sobą robotę scenografów i klimat, który powinien nas zaczarować.
Cóż,
mnie po pierwszym filmie nie zaczarował, a miałam wtedy naście lat. Nie miałam pojęcia, że jest on zaledwie początkiem opowieści. Ot, przyjemnie mi się go oglądało, ale zafascynowana Gwiezdnymi Wojnami nie zwróciłam na niego szczególnej uwagi. Kilka lat później, już na studiach, obejrzałam go raz jeszcze.
Tym razem świadoma, że jest on tylko początkiem całej historii. I
wsiąkłam na dobre.
Widzicie tego okularnika? To Daniel. Tak, ten sam co na zdjęciu głównym. I na tym poniżej też. Tu jest ciągle wystraszonym archeologiem. |
O co w tym wszystkim chodzi?
Jednym z doktorów głoszących te teorie jest Daniel Jackson (Michael Shanks), który dołącza do zespołu badawczego. Jak się domyślacie uruchamiają Wrota, które okazują się kryć w sobie tunele pod przestrzenne (cokolwiek to znaczy). Naukowcy odkrywają, że w naszej galaktyce istnieje cała sieć Gwiezdnych Wrót. Wystarczy wpisać adres jakiejś planety, a potem pozwolić by Wrota rozłożyły nas na czynniki pierwsze i zmaterializowały na innej planecie.
USA nie mogło zrezygnować z takiej okazji. Powstaje projekt Stargate oraz zostają utworzone drużyny, które mają eksplorować nieznane nam światy. I zaczyna się zabawa. Widzowie śledzą poczynania "jedynki", która uformowała się jakoby sama, po początkowych przygodach na innych światach. Bardzo szybko staje się drużyną elitarną (choć tak naprawdę, każda z nich jest taka: każda z osób dopuszczonych do projektu jest starannie dobrana, przeszkolona i ma odpowiednie uprawnienia, które dopuszczają ją do tajemnic państwowych).
Kapitanem drużyny jest Jack O'neill (Richard Dean Anderson). Doświadczony, ale równocześnie bardzo nieprzewidywalny dla dowództwa i tryskający ironią. Bardzo irytuje go, że w drużynie jest niedoświadczony wojskowo archeolog Daniel, jednak muszą mieć kogoś, kto umie czytać hieroglify, zna się na historii i mówi w wielu językach. Trzecim członkiem zespołu jest kapitan, Samantha Carter (Amanda Tapping) - ceniona na całym świecie nie tylko jako wojskowa, ale przede wszystkim jako czołowy fizyk. Ostatni z członków napatoczył się bardzo przypadkiem. Jest nim Teal'c (Christopher Judge), wielki wojownik Jaffa.
No dobra, serial bywa przewidywalny, ale...
Prawda,
że na dzień dobry trafiają na wrogą rasę, która dawno temu dała
nam spokój, a teraz jest na nas nieźle wkurzona. Jednak pomimo
schematów, które dziś bardzo dobrze znamy, cykl potrafi trzymać w
napięciu. Eksploracja obcych światów, przy jednoczesnym
korzystaniu z naszej ziemskiej historii – scenarzystom można być
tylko brawa za ten pomysł.
Bo pomyślcie: cała mitologia Egipska jest prawdziwa. Wszyscy ci bogowie, żyli naprawdę, z tą różnicą, że byli obcą rasą, a nie istotami nadprzyrodzonymi. Rozsiali po różnych planetach ludzi, którzy żyją tam na różnych etapach rozwojów. Światów jest nieskończenie dużo. A ludzie są tylko jedną z wielu innych ras, jakie zamieszkują naszą galaktykę. Od Goa'uld, które jest praktycznie pasożytem (ale mega sprytnym), po zaawansowaną rasę Asgard, czy Starożytnych, którzy wbrew nazwie, ze starożytnością mają niewiele wspólnego. Każda z nich ma swoją kulturę, zwyczaje, nowinki technologiczne. A to tylko trzy główne, które w serialu przewijają się bardzo często. Nie sposób zapamiętać po jednym seansie wszystkich, jakie możemy spotkać.
Bo pomyślcie: cała mitologia Egipska jest prawdziwa. Wszyscy ci bogowie, żyli naprawdę, z tą różnicą, że byli obcą rasą, a nie istotami nadprzyrodzonymi. Rozsiali po różnych planetach ludzi, którzy żyją tam na różnych etapach rozwojów. Światów jest nieskończenie dużo. A ludzie są tylko jedną z wielu innych ras, jakie zamieszkują naszą galaktykę. Od Goa'uld, które jest praktycznie pasożytem (ale mega sprytnym), po zaawansowaną rasę Asgard, czy Starożytnych, którzy wbrew nazwie, ze starożytnością mają niewiele wspólnego. Każda z nich ma swoją kulturę, zwyczaje, nowinki technologiczne. A to tylko trzy główne, które w serialu przewijają się bardzo często. Nie sposób zapamiętać po jednym seansie wszystkich, jakie możemy spotkać.
Skurczybyk jest może mały i wygląda jak zabawka młodszego brata, ale wierzcie mi, nie chcielibyście spotkać go na swojej drodze. Replikatory to wredne stworzenia. |
Zaczynamy tak, jak zaczęlibyśmy naprawdę
To, co urzekło mnie najbardziej, to fakt, że ziemianie są od samego
początku mało znaczący. To, co udaje się nam osiągnąć, wynika
raczej z prawdziwości słów: Wszyscy wiedzą, że czegoś nie da
się zrobić i wtedy pojawia się ten jeden, który nie wie, że się
nie da i on właśnie to coś robi.
Ucząc się na błędach, powoli nawiązujemy nowe kontakty handlowe,
poznajemy sojuszników i wrogów, zdobywamy nowe technologie. Jedne
uczymy się opanowywać, inne pozostają zagadką. Rozwijamy się.
Powoli do przodu.
Utrzymując wszystko w ścisłej
tajemnicy.
Bo wyobrażacie sobie tę panikę?
Chaos, wojny domowe i rebelie? Ba, gdybyśmy wiedzieli, że zwróciliśmy na siebie
uwagę i od teraz jesteśmy w ciągły zagrożeniu? I już zawsze
będziemy, bo przecież nie sposób unicestwić całą obcą rasę?
Naszą skórę ratowało to, że
zapomniani w czeluściach kosmosu, mogliśmy się spokojnie rozwijać.
Dzięki temu mamy odpowiednią wiedzę, by przyswajać nowinki,
szukać niekonwencjonalnych rozwiązań i udawać, że mamy lepszą
obroną planety, niż w rzeczywistości. Co jest szczególnie ważne,
gdy nie mamy żadnej. Krok po kroku, miesiąc po miesiącu, sezon po
sezonie, stajemy się coraz bardziej znaczący w naszej części
galaktyki. Naturalnie. Nie czuło się nagłego przeskoku, że w
pierwszym sezonie podniecamy się statkami kosmicznymi, a w drugim
mamy własny wahadłowiec. Aż takie si-fi to nie jest.
Bohaterowie są bardzo sympatyczni
Choć nie są zagrani na nie wiadomo, jakim poziomie, to trudno nie złapać z nimi od razu nici sympatii.
Nie spodziewajcie się tu kreacji aktorskich na poziomie HoC, choć
muszę przyznać, że im dalej w las, tym większy widać postęp
wśród aktorów. Szczególnie zadziwił mnie Michael Shanks, grający
już wspomnianego Daniela, gdy w jednym z odcinków musiał zagrać
kilka różnych osób, które utknęły w ciele doktora. Zrobił to
naprawdę śpiewająco. Przyznam, że po 10 sezonach, nawet nie silę
się na obiektywizm, ale... ten serial jest świetnym przykładem na
coś jeszcze.
Przy tak długich formatach, w
pewnym momencie dochodzi do wypalenia. Czy to aktorów, czy to
pomysłu na główny wątek. SG-1 jest genialnym przykładem na to,
jak delikatne odświeżenie obsady aktorskiej i wprowadzenia nowych
bohaterów, dających możliwości na nowy wątek, dodaj serialowi
świeżości, i nowego pozytywnego kopa.
I choć szczególnie pod koniec 10
sezonu, pojawia się trochę za dużo odcinków mających zapełnić
serię, to nie zmienia to niczego, że będę do niej z przyjemnością
wracać. A już na pewno nie zmienia to tego, że z zapałem zabrałam
się za Stargate Atlantis – będący najpierw przez trzy sezony
serialem równoległym do GS-1, a potem swoistą jego kontynuacją. Z tym że z zupełnie nowymi, świeżymi wątkami i nową garścią
bohaterów.