Na co dzień pochłanianie
popkultury jest działaniem dość samotnym i lokalnym. Wiecie, ja,
laptop i Netflix, przy którym już nawet nie trzeba naciskać „dalej”, bo samo
się uruchamia. Podobno w okolicach 10 odcinka pojawia się komunikat, czy
naprawdę obejrzało się 10 odcinków pod rząd i chce się zobaczyć kolejny. Tego pytania, czy jeszcze żyję, nie widziałam,
ale jestem na jak najlepszej drodze.
Więc gdy nadchodzi SerialCon,
który z roku na rok jest większy i trwa dłużej, człowiek orientuje się z zaskoczeniem
w połowie dnia, że nie siedzi na kanapie w weekend majowy maratonując Teen
Wolfa, tylko biega z panelu na panel, nerwowo patrząc na harmonogram, czy
biegnie do dobrej sali i czy przypadkiem nie opuszcza punktu programu na którym
jest panelistą, bo równocześnie w sali obok jest ciekawszy wykład. A około
godziny 19 odkrywa, że poza dużą poranną kawą, niczego więcej nie spożył, bo
wolał paść z głodu niż coś przegapić.
I trudno się dziwić, bo w tym
roku przydałaby się umiejętność bilokacji, a nie zastanawiania się, czego
przegapienia będę żałować najbardziej.
Gdy książka spotyka się z telewizją
Poniedziałek zaczęłam radośnie z
romansem literatury i ekranu. I choć rozmowa była ciekawa oraz zabawna,
zabrakło trochę informacji na temat tego, jak faktycznie wygląda taka
współpraca pomiędzy pisarzem, a całą machiną produkcyjną. Oczywiście cały obraz
można było zebrać ze strzępków rzucanych co jakiś czas informacji, ale za dużo
rozmawiano o projektach, które mają się dopiero wydarzyć, niż o tych, które
faktycznie powstały. A myślę, że dobrze byłoby się dowiedzieć np. co w takich
ekranizacjach jest najtrudniejszego, bo o ile budżet jest dużym problemem, to
na pewno nie tylko on stanowi tu przeszkodę.
Creating wor(l)ds - David J. Peterson, prowadziła Anna "Mysza" Piotrowska |
A nowe języki tworzy się tak
Później pobiegłam na panel
anglojęzyczny. Poszłam z ciekawości, bo nazwa Creating wor(l)ds brzmiała
intrygująco, a i przez lata nauczyłam się ufać Gabi, która gdy mówi, że
coś będzie interesujące, to zapewne ma rację. Nie myślałam, że moja ciekawość
nie tylko zostanie w stu procentach zaspokojona, ale i wyjdę urzeczona
charyzmą, a szczególnie „mózgiem” Davida J. Petersona. Jest on z jednej strony
intrygujący, a z drugiej jest coś magicznego w tym jak opowiada o swojej pracy,
o tworzeniu języków. Moja duma z posługiwania się językiem angielskim szybko
stopniała po usłyszeniu, że David posługuje się ponad dwudziestoma językami. I
przecież równocześnie tworzy nowe. Całość prowadziła Mysza, która fantastycznie
poradziła sobie z tym zadaniem i sprawiła, że nie było to po prostu słuchanie,
jak zadaje Davidowi wcześniej przygotowane pytania, ale bycie świadkiem przemiłej rozmowy dwóch osób.
Szczególnie, że Mysz jako osoba dwujęzyczna, ma unikalne doświadczenia w tym
zakresie i doskonale wiedziała, jak poprowadzić rozmowę na ciekawe tory.
Nic więc dziwnego, że we wtorek
znów wylądowałam na panelu Davida, który tym razem prowadził wykład na temat
tworzenia języków. W pewnym momencie sprawił, że czułam, jak wszystkie małe
bałaganiarskie kołatki próbują w moim móżdżku pracować, a gdy doszliśmy do
liczbowych systemów pozycyjnych (wierzę, że o to chodziło), już po prostu
wpatrywałam się szeroko otwartymi oczami. Za to zapamiętajcie najważniejsze: jeżeli
weźmiecie się za tworzenie jeżyka, podstawą jest stworzenie gramatyki. Nie
słów. Te możecie stworzyć w dowolnym momencie i w dowolnej ilości. Bez
gramatyki, nie dacie rady się porozumieć, mając nawet cały słownik. Co jest
ważną lekcją dla wszystkich, którzy myślą, że ucząc się języka, gramatykę można
zignorować.
#notalltranslators - panel dyskusyjny o tłumaczeniach Magdalena "Megu" Bardalińska, Kamil Borek, Krzysztof Ceran, Dagmara Hadyna, Marta "Oceansoul" Najman, prowadziła: Anna "Mysza" Piotrowska |
Nie wszystko to wina tłumacza
Ale cofnijmy się z powrotem do
poniedziałku, bo panel na temat tłumaczeń rozwiał wiele wątpliwości i
zastrzeżeń. Bo gdy nagle słyszysz, że tłumacz jest oficjalnie ograniczony
ilością znaków, jakie mają się pojawić na ekranie, przestajesz się zastanawiać,
dlaczego nie tłumaczą wszystkiego, a jakim cudem w tak małej ilości znaków (42
ze spacjami i znakami interpunkcyjnymi – jeżeli dobrze zapamiętałam), są
wstanie zawrzeć cały sens długiej wypowiedzi. Plus, wszystkie obostrzenia od
platform, czy wysyłanie pojedynczych odcinków seriali, jakich tłumacz nigdy
wcześniej na oczy nie widział. I krótki czas na wykonanie zlecenia. Naprawdę
podziwiam wszystkich, którzy się tym parają i już nie tylko ze względu na to,
że mówią w obcym języku doskonale. I do zapamiętania: to nie od biednego
tłumacza zależą tytuły! Często sami nie wiedzą, jak nazywa się nowa seria,
którą właśnie tłumaczą.
No i nadal uważam, że to przedziwne wrażenie, nie tylko słuchać Mysz-Masza ale i widzieć Mysz-Masza.
No i nadal uważam, że to przedziwne wrażenie, nie tylko słuchać Mysz-Masza ale i widzieć Mysz-Masza.
Binge-watching, hate-watching i inne zjawiska serialowe; Katarzyna Czajka, Joanna Kucharska, Janusz Raczyński, Kaja Szafrańska, Olga Szmidt (Uniwersytet Jagielloński), prowadziła: Anna "Mysza" Piotrowska |
Binge-watching, hate-watching, hope-watching – jedna czynność, tyle możliwości
Ignorując narastający głód,
szybko zmieniłam salę biegnąć na binge-watching, hate-watching i inne zjawiska
serialowe. To co lubię w tego typu dyskusjach, to to, jak szybko wychodzi, w
jak różny sposób możemy traktować nazwę tego samego zjawiska – i nawet jeżeli
zgadzamy się co do jego definicji. Jak chociażby guilty pleasure, które każdy z nas trochę inaczej traktuje. Bo guilty pleasure, jak nazwa wskazuje,
jest jednak czynnością, która ma sprawiać nam przyjemność, ale z drugiej
strony, tak bardzo się jej wstydzimy, że nikomu nie chcemy o niej opowiadać.
Nie pamiętam już która panelistka powiedziała, że tak jak bardzo się z tym
zgadza, tak nie istnieje rzecz, którą ogląda i do której by się nie przyznała.
Dla niej guilty pleasure jest wtedy, gdy wie, że ogląda totalną głupotę,
mogłaby ten czas poświęcić na coś dużo bardziej pożytecznego, ale ten mało
rozsądny serial sprawia jej tyle radości, że śledzi każdy odcinek. Albo co 5,
bo okazuje się, że niektóre seriale da się oglądać tylko wtedy, gdy nie oglądamy
ich odcinek po odcinku. By byłoby dla mnie surrealistyczne, gdyby nie to, że
mniej więcej tak obejrzałam ostatnio Pamiętniki Wampirów. Dokładniej,
przeskoczyłam dwa sezony głupot, by wrócić na bardzo przyzwoitą końcówkę.
Za to fascynujące jest zjawisko
hate-watchingu. Myślę, że chyba najbardziej obecne jest wśród specjalistów,
którzy dostają serial na temat swojej dziedziny, jak lekarze, czy historycy.
Hate-watching daje przyjemność i satysfakcję, jednocześnie katując widza, który
automatycznie wytyka wszystkie błędy, ale równocześnie jest ciekawy, jak nisko
serial może jeszcze upaść, więc ogląda dalej. Zastanawiam się nad tym, czy coś
takiego przejawia się w moim oglądaniu, ale raczej nie mam żadnego tytułu,
który naprawdę dobrze wpisywałby się w ten schemat. Bo nawet, gdy boli mnie
oglądanie Pretty Little Liars, tak śledzę je z sentymentu i myśli, że już tak
niedużo do końca. One bardziej wpisały by się nawet w definicję, która powstała
dosłownie na panelu, jaką jest hope-watching. Hope-watching od hate-watchingu
różni nastawienie do serialu. Wcześniej nienawidziliśmy go, teraz mamy
nadzieję, że będzie dobry, albo chociaż przestanie być tak bardzo zły.
Uneasy lies the head that wears a crown - kobieta u władzy jako bohaterka serialowa; Katarzyna Czajka |
Królowe, ach te królowe
Odkąd cztery lata temu po raz
pierwszy wylądowałam na prelekcji Zwierza, tak co roku staram się być na
chociaż jednej. Bo Kasia ma niesamowity dar mowy i przekazywania informacji.
Więc idę, niezależnie od tego, czy temat jest bardzo bliski mojemu sercu, czy
nie, a z doświadczenia powiem, że im dalszy tym lepiej. Bo raz, że się człowiek
dowiaduje fajnych rzeczy, a dwa, zostaje z uczuciem, że musi przyjrzeć się
bliżej dziedzinie, którą się do tej pory nie interesował. W dodatku całość
okraszona jest, zapewne zupełnie przypadkiem, cudnymi zdjęciami przystojnych
aktorów z danej produkcji.
Jak się możecie domyśleć, nie przeszkadzało mi więc, że nie obejrzałam całego The Crow, a Victorii nawet nie miałam w
planach. Choć kusi teraz, by obejrzeć jedno po drugim, jak to powiedziała
Kasia: to dwa zupełnie różne seriale,
które są takie same.
I coś w tym jest, nawet kadry,
pokazane w prezentacji, wyglądały jak identyczne ujęcia. Przedstawienie młodych
dziewcząt, jako zupełnie nieprzygotowanych do swojej roli, plus ich mężów,
którzy jakby nie do końca wiedzieli w co się wpakowali, odstawianych na bok
dzieci – czyli całe nasze wyobrażenie, jak wyglądać by mogło wrzucenie młodej
dziewczyny na tron. Podobało mi się bardzo podsumowanie końcowe prelekcji,
które mówiło o tym, że to nie do końca prawda i w rzeczywistości, zarówno młode
królowe były od dawna przygotowywane do swojej roli, jak i ich mężowie,
wiedzieli z kim biorą ślub.
Coming back to the roots of supernatural horror in contemporary series (Stranger Things, True Detective, Taboo); dr. Adam Anczyk (Uniwersytet Jagielloński) |
Supernatural horror
Wtorek rozpoczęłam wysłuchaniem
prelekcji nt. miejsca horroru we współczesnej popkulturze. Nie zwykłego horroru
jednak, a tego który tworzył Lovecraft, opierającego się na strachu przed
nieznanym tak obcym, że aż brakuje słów w ludzkim języku na jego opisanie.
Tego typu horrorów w naszej
popkulturze nie ma (nie znam wszystkich więc dodam: za wiele), co mnie
wyjątkowo irytuje. I nie dlatego, że jestem zwolenniczką Lovecrafta, bo jego
książki są na mojej liście tytułów do nadrobienia, ale dlatego, że współczesne
horrory bardzo często opierają się głównie na wylaniu jak największej ilości
krwi na planie filmowym. Co bardziej obrzydza, a nie straszy. Na mnie samą
zdecydowanie działają te filmy (i książki), gdzie jest niedopowiedzenie, które
koncentrują się na psychice bohatera.
Rozmawialiśmy trochę o Stranger
Things, które podobny efekt, totalnego nieznanego próbowały uzyskać. O Taboo,
gdzie z kolei odnoszono się do sił wyższych, plemiennych, czy True Detective,
gdzie z kolei fani Lovecrafta mieli dużo małych niespodzianek i nawiązań,
dzięki którym mogli odebrać pierwszy sezon zupełnie inaczej, niż nieznający
jego twórczości.
Prelekcja była na tyle
interesująca, że zostawiła mnie z myślą przyspieszenia dorwania się do prozy
Lovecrafta.
Fanatyczni fani seriali - Supernatural, Sherlock, Doctor Who; Joanna Brom, Joanna Kotek, Katarzyna Kowalska, Magdalena Kozłowska, prowadziła: Magdalena Stonawska. |
Jesteś fanem, fanatykiem, czy zwykłym widzem?
Jednymi z najfajniejszych
prelekcji, to zawsze te, które nie tyle dotykają samych seriali i konkretnych
tytułów, a zjawisk, które się dookoła nich tworzą. Jak wcześniejsze sposoby
oglądania, tak teraz to, jak odbiera się seriale i jak się zostaje, lub nie,
fanem.
Prelekcja była ciekawa nie tylko
dlatego, że wypowiadały się na niej fanki serii (mieliśmy na panelu klasyczny
SuperWhoLock), ale myślę, że przede wszystkim dlatego, że zainteresowanie
prelegentek od bycia zwykłą fanką zaprowadziło je, do robienia naukowych badań
na ten temat. Stanęliśmy więc przed problemem zdefiniowania fana, który umyka
jeszcze naukowym definicjom na tyle, że uniemożliwia to napisanie pełnej pracy
doktorskiej na ten temat.
Najbardziej zainteresował mnie
podział, który wrzucają sami fani w ankietach na ich temat, gdy określają się,
że tak oglądają, angażują się, w sumie to są fanami, ale broń się borze
szumiący, nie są w żadnym fandomie. Bo jednak fandomy są różne i mają wewnątrz
siebie wiele podziałów (szczególnie trudne w obyciu jest true fandom), że wiele
osób się od nich chce odgrodzić, nawet, jeżeli na portalach społecznościowych
są w grupach fandomowych właśnie.
Inside Doctor Who; James Moran, Tom de Ville, Toby Whithouse, prowadziła Loe Gingerstorm |
Wibbly Wobbly Timey Wimey... Stuff
Siedzenie i słuchanie osób, które
tworzą rzeczy, które się kocha, jest czymś magicznym. Szczególnie, gdy okazuje
się, że scenarzysta co prawda do Doktora Who napisał jeden odcinek, ale za to
ten, który uwielbiasz. I tak właśnie siedziałyśmy z Gabi zasłuchują się
i gapiąc na trzech scenarzystów (z których co prawda jeden jeszcze nic dla
Doktora nie pisał, ale wszystko przed nim).
Co więc jest najtrudniejsze w
byciu równocześnie scenarzystą i fanem? A no to, że przychodzi showrunner i
psuje ci całą zabawę, mówiąc, że w nowym sezonie będą zmieniać towarzyszkę
Doktora, a tak w ogóle, to Doktora całego też i zregeneruje się on tak i tak.
Jak to powiedział jeden z gości: Hej, ja
dopiero zacząłem oglądać ten sezon, dobrze się bawię, a ty tu przychodzisz i mi
to rujnujesz!
Co ciekawe, zawsze wydawało mi
się, że w takich serialach jednak przychodzą do scenarzystów z bardzo
konkretnymi wymaganiami. Wiecie, w scenariuszu mają się znaleźć takie konkretne
sceny, wszystko ma prowadzić do tego wydarzenia, mają się pojawić takie postaci.
A tu się okazuje, że scenarzysta słyszy: chcemy,
żeby to było w przeszłości, na dzień przed wybuchem wulkanu na Pompejach, a ten
wulkan, to nie będzie wulkan, tylko statek kosmiczny. Dlaczego, to statek i po
co tam statek, to w sumie nie wiemy, wymyśl coś.
Z drugiej strony, może właśnie
dlatego Doktor Who jest taki magiczny? Mając tylko jakieś ogólne ramy wydarzeń,
scenarzyści naprawdę mogą zrobić w nim wszystko i to robią.
Dyktatura twistów - czy kult nagłych zwrotów akcji psuje seriale? Magdalena "Megu" Bardalińska |
Czy zwroty akcji mogą zrujnować serial?
Mam cichą nadzieję, że Megu
opublikuje wpis na podstawie swojej prelekcji, bo wrzuciła tam fajne definicje zwrotów akcji i ich rodzajów, a niestety prócz braku jedzenia i
picia, cierpiałam jeszcze na brak możliwości notowania. Środę zaczęłam więc od pytania, czy twisty na pewno są potrzebne i czy przypadkiem
nie rujnują naszych ulubionych seriali. Odpowiedź oczywiście brzmi: to zależy,
ale jeżeli się zastanowić, to bez trudu znajdziemy zwroty akcji, które
albo okazywały się całkowicie zbędne (Jon Snow, patrzę na ciebie), albo
wprowadzane na siłę, albo wręcz rujnujące cały serial (HIMYM, nadal Wam tego
nie wybaczyłam).
Przy czym twisty fabularne w
serialach zdecydowanie różnią się od tych wprowadzanych w filmach. Film, będący
zamkniętą całością, wprowadza nam najczęściej twist pod sam koniec, mając
nadzieję, że nie udało nam się rozwiązać zagadki (choć bądźmy szczerzy, ta
satysfakcja, że dobrze odczytaliśmy tropy jest fajna. No, chyba, że orientujemy
się w temacie po pierwszych pięciu minutach. Wtedy można iść spać). Seriale
muszą bawić się trochę inaczej, a mając więcej czasu, mogą serwować nam zwroty
akcji dużo, dużo częściej.
To co jednak najbardziej rzuca
się w oczy, to to, że wydaje się wręcz, że każdy odcinek serialu ma jakiś
niesamowity, wstrząsający moment, gdy najczęściej, jest to tylko rozdmuchane
przez nagłówki tabloidów. Dodatkowo, sami twórcy tak bardzo chcą być w tym
jeszcze lepsi, że reagują dosłowną paniką, gdy jakiś fan przypadkiem odgadnie
ich plany i twist fabularny. Tak dużą, że są gotowi na przepisanie całego
sezonu i zmiany jego finału (hello, Westword). Jest to o tyle zabawne, że raz,
nie każdy czyta teorie fanowskie i wiele osób nadal było by w szoku, dwa, nie każdy
w ogóle analizuje seriale – większość ludzi po prostu je ogląda, nie
sprawdzając klatka po klatce co oznaczają różne kolory kapelusza – a trzy, skąd
mamy wiedzieć, że akurat ta teoria jest prawdziwa? No znikąd. Pewnie przeszła
by nawet bez echa, zostawiając finalnie jej odkrywcę z dużą satysfakcją.
Whitewashing w serialach; Katarzyna Czajka, Anna Łagan, Olga Szmidt (Uniwersytet Jagielloński), prowadziła: Katarzyna Nowacka |
Whitewashing, czyli niby reprezentacja jest, ale jakby jej nie było
Prelekcja o wybielaniu aktorów do
seriali i filmów, poruszała wiele kwestii, ja jednak przytoczę tutaj tylko
jedną z nich, na którą nigdy do tej pory nie zawracałam uwagi, a która w tym
aspekcie wydaje się równie ważna.
Mamy niby coraz większą
reprezentację w popkulturze, a czasami wydawało by się, że do obsady wrzucono
po jednym aktorze o każdym odcieniu skóry, próbując zaliczyć jakieś bingo.
Problem jednak nie znika, bo gdy przyjrzymy się kogo grają, okazuje się, że do
roli Latynosa wrzucili kogoś kto ma po prostu zbliżony kolor skóry, ale nie
koniecznie cokolwiek wspólnego z Latynosami. I o ile z naszej perspektywy
białej części europy problem jest praktycznie nie do zauważenia (nie ukrywajmy,
przez brak styczności na co dzień, po prostu ciężko wychwycić różnicę), tak nie
ma co udawać, że ona nie występuje.
Co ciekawe, osoby mieszkające w
Europie uznamy automatycznie za osoby białe, z ewentualnie ciemną karnacją,
która przecież w żaden sposób nie może równać się ciemnemu kolorowi skóry (jak Hiszpanie, czy Portugalczycy).
Problem jest na tyle
skomplikowany i złożony, że nie będę nawet próbować wyjaśniać go w tych kilku
zdaniach, ale myślę, że warto mu się przyjrzeć. Bo choć nie wierzę, że kiedyś
doczekamy się całkowitej równości i pewnego dnia nie będzie grupy, która nie
jest poszkodowana, tak jednak większe wyczulenie pod tym kątem może pomóc w zmniejszeniu tego zjawiska.
Coś dla każdego, nic dla wszystkich - seriale Marvela; Magdalena "Megu" Bardalińska, Krzysztof Ceran, Katarzyna Czajka, Marta Najman, Anna "Mysza" Piotrowska, prowadził: Kamil Borek |
Marvel tu, Marvel tam
Jak głosił tytuł prelekcji „coś
dla każdego, nic dla wszystkich” i trochę tak z Marvelem jest. Różne klimaty
seriali i filmów sprawiają, że z jednej strony, każdy znajdzie swój ulubiony, z
drugiej, musisz obejrzeć wszystko, czy lubisz, czy nie, bo może być tak, że w
pewnym momencie przestaniesz rozumieć odniesienia. Chciałabym powiedzieć, że
jak na razie seriale Marvela można oglądać w różnej kolejności, gdyby nie to,
że jednak przed obejrzeniem Luka Cage wypada obejrzeć Jessice Jones, a przed
nadchodzącym Punisherem dobrze jest znać drugi sezon Daredevila. A przez
pielęgniarkę Claire, która przewija się dosłownie wszędzie, choć z początku
wydawałoby się, że tylko jako mały Easter Egg, pasuje obejrzeć wszystko w
odpowiedniej kolejności.
I moim zdaniem, przed nadchodzącymi
Defenders pasuje znać wszystko – choć zdanie to nie powiela się ze zdaniem panelistów,
więc może być tak, że jednak nie musicie męczyć całego Iron Fista, jeżeli go
nie lubicie.
Trochę nie rozumiałam krytyki Luke’a
Cage’a, bo sama ten serial bardzo lubię, a szczególną satysfakcję dało mi
wprowadzenie Shadesa i cichutko liczę na to, że będzie miał w którymś z seriali
większą rolę. Bo patrząc na to jak one się przenikają, wcale nie musi on
wylądować w ewentualnej kontynuacji Luke’a.
Zabawnym zbiegiem okoliczności
jest (jednym dwóch), że zastanawianie się, jakie będzie Defenders zyskało
natychmiastową odpowiedź ze strony Netflixa, który dzień później wrzucił ich
pełnoprawny zwiastun.
Serialowe ekranizacje prozy Young Adult: Magdalena "Megu" Bardalińska, Olga Luterek, Małgorzata Stefanik, i ja, a prowadziła: Anita Odbierzychleb |
Panelistką być, czyli, czy ja na pewno mam coś ciekawego do powiedzenia?
Mam nadzieję, że tak, ale takie
rzeczy już nie mi oceniać, bo chyba nie do końca wypada. Za to miałam
przyjemność udzielić się na dwóch panelach dyskusyjnych. Przy czym warto
zaznaczyć, że na pierwszy… nie wiedziałam jak trafić, bo odbywał się w sali, w
której jeszcze nigdy nie byłam. Na szczęście z pomocą przyszedł Twitter, gdy
pochwaliłam się swoim ogarnięciem życiowym (jak każdy porządny bloger, przecież
nie zapytam o drogę kogoś z obsługi, żywego, patrzącego na mnie człowieka. Nie,
poskarżę się w Internecie i będę liczyła na to, że ktoś się zlituje i mnie
pokieruje).
Pierwszy z nich był o ekranizacji
prozy Young Adult, gdzie z miejsca zaznaczyłam, że u mnie to bardziej
ekranizacje, niż ich czytanie. Choć w trakcie panelu moja pamięć odżyła i kilka
razy wyrwało mi się: chwila, w sumie to ja coś z tej serii czytałam! Za to
miałam dużą satysfakcję na możliwość lekkiego, publicznego wyżycia się na serialu
13 Reasons Why. Bardzo dużo rozmawiałyśmy na temat Pretty Little Liars, a raczej, wypływały one przy dosłownie każdym problemie jaki może
się pojawić z Teen Dramami. Niestety zdecydowanie zabrakło nam czasu, bo nie
udało nam się dotrzeć do cudownego Riverdale, choć w sumie z mojej strony
wypowiedź obejmowała by głownie piski i zachwyty.
Ze względu na kameralność sali,
panel szybko przerodził się w dyskusję pomiędzy panelistkami, a publicznością,
co jest jednym z najfajniejszych doświadczeń z tych trzech dni.
Co po Grze o Tron? Przyszłość serialowego nurtu fantasy; Anna "Mysza" Piotrowska, Maciej Reputakowski, Marta Najman i ja, prowadził: Maciej "Taudi" Pitala |
Drugi panel dyskusyjny, w którym
brałam udział, odbył się w środę. Środę, w którą już wszyscy trochę ledwo żyli. I choć był to ten rodzaj radosnego zmęczenia, że jest się częścią czegoś naprawdę fajnego, to miałam lekkie obawy, siadając na czerwonej kanapie, czy przypadkiem w trakcie
nie zwinę się w kłębek i nie pójdę spać. Ktoś chyba moje, i zakładam, że innych
również, obawy przewidział, bo albo uruchomiono klimatyzację, albo zostawiono
otwarte drzwi na zewnątrz, w każdym razie chłód stanowczo nas orzeźwił.
Ewentualnie środowisko dostosowało się do tematu, bo zastanawialiśmy się, co
będzie z fantastyką w serialach po Grze o Tron, a jak wiadomo
#WinterisHere.
Z tym panelem wiąże się drugi
zabawny zbieg okoliczności, bo na nasze zastanawianie się i czarnowidztwo (nie
byliśmy jakoś entuzjastycznie nastawieni), na drugi dzień odpowiedziało HBO
ogłaszając swoje plany na 4 kolejne seriale osadzone w świecie GoT. Na co na
chwilę obecną sama entuzjazmem nie reaguję, ale poczekamy zobaczymy, nie ma co
oceniać seriali, które nie mają nawet scenariusza.
Muszę przyznać, że zaskakująco
dobrze się bawię jako panelistka, choć nie mam jeszcze odwagi, żeby wyskoczyć z
czymś całkowicie swoim. Ale jest to niesamowicie miłe uczucie, siedzieć i
rozmawiać z ludźmi, których się od dawna zna z czeluści Internetu, którzy są
tak samo zajawieni tematyką, i w dodatku robić to przed publicznością,
która jest zainteresowana tematem.
Do zobaczenia za rok!
SerialCon z roku na rok się
rozrasta, więc nie mam pojęcia, czy w przyszłym roku będę miała znów tą
przyjemność usiąść przed publicznością i pogadać, ale patrząc na to, jak wiele
wspaniałych prelekcji wysłuchałam, nie będzie to wielki zawód. Bo nic nie równa
się z ekscytacją, gdy widzi się punkt programu, na którym MUSI SIĘ być,
spotkaniem na korytarzu z osobami, które zna się tylko z Internetu i powiedzenie
„Miło Cię w końcu poznać osobiście”,
aż w końcu, po prostu spędzenia trzech cudownych dni w iluzji, że nie ma na
świecie nic ważniejszego od seriali i zjawisk, które się wokół nich rodzą.
Bo jak widzicie, z opisu
powyższych paneli, SerialCon to wyjątkowe miejsce, gdzie możecie posłuchać o
każdym rodzaju seriali, a gdy spojrzycie na harmonogram tegorocznego, to
odkryjecie, że rozmawiamy nie tylko o zagranicznych produkcjach, ale swoje nie
małe miejsce, mają tutaj także produkcje polskie. SerialCon ma dosłownie coś
dla wszystkich.
Dlatego jeżeli nigdy nie
byliście, to zachęcam gorąco, żebyście rozważyli przyjazd w przyszłym roku. Nie
będziecie zawiedzeni.
0 Komentarze