Netflix wypuścił bardzo nie netflixowy serial, każąc nam
czekać tydzień na każdy kolejny odcinek. I zaskakująco, chwała im za to, bo
inaczej przepadłabym i obejrzała wszystko hurtem podczas jednej doby. Bo Riverdale,
pomimo że momentami bywa przewidywalny, wciąga po uszy i za nic nie chce
wypuścić. A cotygodniowe zasiąście do odcinka jest jak małe, popkulturalne
święto.
Nie będę porównywać serialu do komiksów, bo tych nie
czytałam, ale przyznam, że z ciekawości przegrzebałam Internet, gdy
dowiedziałam się, że jest na nich oparty. Wydawane są one jako seria o Archiem,
a i różnorodność dosłownie przyprawia o zawrót głowy. Trzon Archie, Betty, Veronica, Jughead
jest zawsze ten sam, ale jeżeli jesteście fanami Zombie, to i taką serię
komiksów o Archiem znajdziecie. A to
tylko pokazuje, jak fani mocno kochają tych bohaterów i chcą o nich czytać różne, nawet najbardziej szalone i alternatywne historie.
Serial zachował najważniejszy układ i zapewne również
trójkąt miłosny, bo nie ukrywajmy, gdzie dwie piękne dziewczyny i przystojny
główny bohater, tam zawsze jest trójkąt. Ale jak na razie serial go tylko
delikatnie zaznaczył, nie wrzucając nas za bardzo w dylematy miłosne bohaterów
– albo inaczej, szybko je rozwiązując. Nie mam jednak wątpliwości, że do nich
wróci.
Moje pierwsze skojarzenie z Riverdale to Plotkara, przez
sposób narracyjny, w którym jeden z bohaterów komentuje zza ekranu bieżące
wydarzenia. Trochę skojarzyło mi się także z Pretty Little Liars, przez to, że
głównym wątkiem jest śmierć jednego z uczniów szkoły. Ale prawda jest taka, że
były to skojarzenia chwilowe i bezpodstawne, bo Riverdale nie jest ani jednym,
ani drugim serialem.
To co odróżnia go od większości teen-drama o których myślę, to duży udział
rodziców głównych bohaterów w całej akcji. Oczywiście, nadal nie przeszkadzają
za bardzo, ale jednak miło widzieć napisane postacie dorosłych, które nie są
tylko po to, by pojawić się w tle dwa razy na sezon, lub wcale. Bo nie
ukrywajmy, wiele nastolatków w teen-dramach bardzo szybko zaczyna wychowywać
się sama, a rodzice nagle znikają ze scenariuszy. Tu nie tylko pełnią funkcję
rodzica, który od czasu do czasu musi być przeszkodą w rozgrywkach młodzieży, ale mają także swoje całe wątki – jak
problemy z pracą, czy dawne waśnie. Jak widać da się rozpisać rodzicom ciekawe
historie, nie musząc rezygnować ze stawiania nastolatków w centrum akcji.
Nie jest tak, że widziałam wszystkie możliwe seriale
Netflixa (choć ostatnio ewidentnie robię wszystko, by to zmienić), ale trzeba
im przyznać, że jeszcze nie trafiłam na serial ich produkcji, w którym aktorzy
źle by grali. Tu znów spisują się wszyscy, od aktorów grających nastolatków po
o pokolenie wyżej. Doskonale działa także przerysowanie postaci – całość
nakręcona i zagrana jest w taki sposób, że pomimo ewidentnego przeszarżowania,
nie miałam poczucia, że coś poszło nie tak, za bardzo, za daleko. Ci co mają
być dziwni, są odpowiednio creepy (Blossomowie to jest najbardziej przerażające
sąsiedztwo, jakie można mieć), zadziorni są odpowiednio zadziorni, a uroczy, są
odpowiednio uroczy.
Boli mnie tylko to, że Archie nie został ciekawie napisany. Jego wątki mnie nie drażnią, ani nie
nudzą, ale w porównaniu z Jugheadem, czy Veronicą, a nawet drugoplanową Josie,
wypada zaskakująco nijako. Brakuje mu jakiegoś małego pazura, bo jest trochę za
bardzo ułagodzony i za dobry. O ile przy Betty takie zagranie się spisuje, tak przy Archim chciałabym dostać coś
więcej.
Nie mogłabym pominąć kolorystyki serialu, bo jest
fenomenalna. Każda lokalizacja ma trochę inne odcienie: Blossomowie wchodzą bardziej w ciemne, mroczne kolory, mocno
kontrastujące z rudymi włosami ich córki, a całość wygląda jak wyciągnięta z
gotyckiego filmu. Z kolei Betty to
cukierkowe wnętrza. Veronica rozsiada
się wśród bieli i bogactwa. Archie to stonowane kolory, zwykłego domu, gdzie
wszystko utrzymuje ojciec ciężką pracą – kolorystyka jak na typowych
amerykańskich filmach, gdzie głównym tematem są trudy życia w małych
miasteczkach. Jughead też zdecydowanie stonowany, ale u niego z kolei to
wyciemnienie przechodzi bardziej w coś, co w swoim cieniu skrywa jakieś
tajemnice i kłopoty. Dawno nie zdarzyło mi się zwrócić na to uwagi i przyznam,
że przy mało którym serialu byłabym wstanie przywołać sobie w głowie kadry z
ich kolorystyką i czuć, co chcą mi przekazać.
Riverdale mogło
wpaść we wszystkie znane schematy i pułapki, jakie czekają na tego typu
teen-dramy. Tym bardziej, że sam motyw morderstwa w małym miasteczku, problemów
dorastających nastolatków, jest bardzo mocno wyeksploatowany, przez wszystkie
możliwe gatunki. A jednak w jakiś sposób Riverdale wymyka się tym pułapkom, sprawia, że znane
schematy nie przeszkadzają, a odcinki wydają się za krótkie.
I w dodatku Netflix każe czekać cały tydzień na nowy
odcinek, jakby chciał się upewnić, że spędzimy z tym serialem kilka tygodni, delektując się nim, a nie połkniemy go w jeden dzień. Co nie byłoby takie
trudne.
0 Komentarze