Myślisz, że wiesz wszystko, ale nic nie rozumiesz Sherlocku – czyli recenzja The Six Thatchers (spoilery)

BBC kręci Sherlocka w sposób, który przyprawiłby o zawał serca amerykańskich producentów. Wszystkie sezony (zaczynamy dopiero czwarty), mają po całe trzy odcinki. A pomiędzy sobą przerwy liczone nie w miesiącach, a w latach. I o dziwo, ta taktyka działa już siódmy rok. Nie tylko nie przestajemy o Sherlocku rozmawiać, ale snujemy domysły, teorie i czekamy. Bo Sherlock jest serialem, na który się głównie czeka. I teraz czas odpowiedzieć na pytanie, czy ostatnie trzy lata czekania na czwarty sezon, były tego warte.

Na dzień dobry dostajemy szybkie, ale bardzo sprawne i typowo Mycroftowe rozwiązanie sprawy. Dla tego Holmesa nie ma rzeczy niemożliwych. Z kolei Sherlock, w cudownym stylu zdaje się zupełnie nie zwracać na to uwagi, dosłownie rozwalając przebieg całego spotkania. Wszystko to pokazane jest bez zbędnego wprowadzenia, tylko po to, by wrzucić nas w cudowne sceny z Sherlockiem, dokładnie takim jakiego pokochaliśmy w pierwszym sezonie. Nasz high functioning sociopath zdecydowanie nie funkcjonuje w społeczeństwie. Przyklejony do telefonu w każdej sytuacji, rozwiązuje sprawy nie wychodząc z mieszkania, mówiąc przy tym z prędkością karabinu. I próbuje brać jakiś udział w życiu przyjaciół, którym rodzi się dziecko. A raczej, znalazł się w sytuacji, w której musi w nim brać udział, choć sam zdaje się nie do końca mieć pojęcie, jak to się stało.

Swoją drogą sceny w drodze do szpitala, a potem pomiędzy Sherlockiem a dzieckiem, są rozegrane znakomicie. Aż chciałoby się poprosić o więcej.

To są momenty, do których nie mogę się przyczepić (choć ogólnie zarzutów do odcinka nie mam wcale dużo). Rozegrane z wyczuciem, odpowiednim i charakterystycznym dla serialu komediowym zacięciem.

 Sherlock próbujący wytłumaczyć dziecku bezsensowność jego zachowań i w odpowiedzi obrywający zabawką w twarz - aż żal, że maluch pojawił się dopiero teraz.
Ale przecież nie jest to to, po co przyszliśmy, prawda? Sherlock + Watson + Mary to zależności, które doskonale znamy. Nas interesuje tylko jedna osoba: Moriarty. I pomysł, jak nas zaspokoić, a drugiej strony tak naprawdę, ciągle wodzić za nos, w pełni mnie usatysfakcjonował. Po pierwsze dlatego, że Sherlock nie rzucił się w ślepą pogoń za duchem. Postanawia usiąść i czekać, aż pośmiertny plan Moriarty’ego wejdzie w życie. I dobrze. Bo Jim jest osobą, która nie tylko byłaby w stanie wymyślić plan doskonale funkcjonujący po jego śmierci, ale z pewnością nie byłby to plan, na który Sherlock bardzo łatwo by wpadł. I Holmes doskonale o tym wie.

Po drugie, przekonanie Sherlocka, że sprawa z posągami Thatcher to właśnie dzieło jego wroga, to też dobry pomysł. Zwodzi go jego własna obsesja i dopóki świat nie rzuca mu w twarz odpowiedzią, dopóty nie będzie widział innego rozwiązania. Widać, jak łatwo Holmesem manipulować, jak łatwo sprawić, by stracił bystrość osądu, gdy tylko ma podejrzenie, że za wszystkim swoi Moriarty. Ciekawa jestem, czy twórcy postanowią jeszcze zagrać tą kartą. Mogłoby być ciekawie.

Za to nie do końca satysfakcjonuje mnie śmierć Mary. I choć wygranie sceny z nią bardzo mi się podoba: Martin rozegrał to na bardzo zaskakujący i zdecydowanie działający na mnie sposób, a wzrok Bena, który nagle pojmuje, że stracił nie tylko przyjaciółkę, ale i Johna – ta chwila całkowicie pozbawiona dialogu była idealna.

Umierająca Mary, która zdążyła przed śmiercią powiedzieć wszystko, co chciała, nie przypadła mi do gustu. O wiele lepiej wybrzmiała by całość, gdyby nie zdążyła wiele powiedzieć, gdyby bardzo chciała, ale nie dała rady wydobyć z siebie głosu. Gdyby zdążyła przeprosić Sherlocka, ale nie miała siły już nic powiedzieć do Watsona.

Jak na kobietę, którą goni przeszłość, Mary nie tyle dała się dogonić, co dramatycznie poświęciła się dla sprawy.
Śmierć Mary była dla mnie z jednej strony niespodzianką, a z drugiej, nie zdziwiłam się ani trochę. Mary musiała zginąć, bo tak mówi oryginalna historia (choć patrząc na to, że twórcy tak naprawdę oryginałem się tylko podpierają, tworząc własną historię, może wcale nie musiała). Natomiast przekonana byłam, że zginie w momencie, gdy była na muszce swojego dawnego przyjaciela. Gdy stali naprzeciwko siebie, a on mówił, że nie boi się śmierci. I gdy to się nie wydarzyło, pomyślałam, że być może Mary zostanie jeszcze na ten odcinek uratowana. I choć porzuciłam tę myśl od razu, gdy znalazła się z Sherlockiem w podwodnym akwarium, prosząc go by przestał poniżać Sekretarkę, tak nie bardzo podoba mi się, że przyjęła na siebie jego kulę. Bo była świeżo upieczoną matką. Może jako była agentka, miała wyćwiczone pewne odruchy, tak wydawać by się mogło, że nie będzie swojego życia narażać niepotrzebnie. Gdyby zginęła w tamtym pokoju, zaraz po obietnicy Sherlocka, jego stosunki z Watsonem nadal mogłyby być takie, jakie zamierzyli twórcy. A jej śmierć byłaby trochę bardziej sensowniejsza.

Niestety, o ile wątki Mary ogląda mi się bez większych cierpień, tak jej tajna agentura zawsze była dla mnie wzięta z sufitu. Wprowadzała ze sobą wątki, które nie do końca pasowały do serialu i lepiej grały, gdy były niedopowiedziane. Boli to szczególnie, gdy wiemy, że związała się z Johnem, naszym poczciwym Johnem, który finalnie nie wiedział nawet, jak jego żona naprawdę ma na imię. Przyznam, że nie wiem, jak ich małżeństwo funkcjonowało i jak Mary wyobrażała sobie, że funkcjonować będzie. Szczególnie, gdy miała zaplanowaną drogę ucieczki.

Twórcy na siłę chcieli pokazać, że John nie jest idealny. I wykorzystali do tego najbardziej pospolitą rzecz na świecie. A przecież my wiemy, że John posunie się do wielu rzeczy, ale uczciwość w stosunku do najbliższych, to jego najważniejsza cecha.
Nie miałabym jednak większych zarzutów do tego odcinka, gdyby nie niedopowiedziany romans Johna. Wątpię, by wyszedł poza rozmowy i smsy, choć serial próbował sugerować, że na nich mógł się wcale nie skończyć. Problem jest taki, że John nie jest typem człowieka, który zdradza. Nawet gdyby był niesamowicie nieszczęśliwy w małżeństwie, nie chce mi się wierzyć, że jego bohater jest do tego zdolny. Inną sprawą jest, że sugestie, iż w małżeństwie Watsona źle się dzieje, dostaliśmy po ujawnieniu nam romansu, a nie przed. Ciekawe  jest natomiast, czy niedoszła kochanka Johna będzie się jeszcze pojawiać, czy nie.

Pozostaje jeszcze wątek trzeciego brata. Twórcy na marginesie sugerują nam, że ktoś taki jest. I tak naprawdę, była to, obok Moriarty’ego, jedna z rzeczy, jaka trzymała nas w niepewności przez te trzy lata. Inną sprawą jest, że trzyletnia przerwa sprawiła, że miałam wczoraj głęboki problem, czy zagadna o trzecim bracie wyszła od samego BBC w serialu, czy była po prostu fanowską teorią spiskową, a BBC postanowiło się z nami pobawić.

Jak to w tym przypadku bywa, zostaliśmy z samymi pytaniami, bez odpowiedzi. I chyba to w tym serialu najfajniejsze, że nadal radośnie przerzucamy się teoriami, próbując przewidzieć zamiary twórców.


Ps. Wnoszę o więcej scen z Mycroftem i Sherlockiem.