Ledwo opisywałam swoje pierwsze wrażenia z sezonu szóstego i już czas go podsumować. Dobrze wiecie, że podchodziłam do niego
jak do jeża. Z jednej strony, scenarzyści dostali wolną rękę, co oznacza, że serial staje się wielkim spoilerem książki. I chociaż fabuła pobiegła miejscami w dwóch różnych kierunkach, zawsze schodziła się w kluczowych dla historii wydarzeniach. Domyślać się więc można, że tak samo
będzie i teraz. A drugiej strony, piąty sezon zawiódł mnie mocno. Oba te czynniki
zachęcające nie były. Ale świadomość, że Internety i tak opowiedzą mi wszystko,
niezależnie od tego jak się będę bronić, wygrała. Pozostaje pytanie, czy
serialowi dobrze zrobiło, że zostawił za sobą książkę?
Nawet lepiej niż dobrze. Historia w końcu zaczęła być
układana pod serial. I o ile na samym początku Gra o Tron miała dobre pierwsze
odcinki wprowadzające, a potem ku rozczarowaniu wszystkich, nic się nie działo
przez długi czas i wydawało się, że będzie to najnudniejszy sezon ever… Ostatnie
odcinki dosłownie nie tylko przypomniały, za co kochamy ten serial, ale
zostawiły nas z dziurą w sercu, że musimy czekać na kontynuację, aż rok. I choć
słyszałam głosy, że finał jest lepszy od przedostatniego odcinka, gdzie była
Bitwa Bękartów, tak osobiście uważam, że Bitwa pozostanie najlepszym odcinkiem
całego serialu. Finał miał świetne momenty, to prawda, ale nie był całkowicie
perfekcyjny. Bitwa Bękartów była.
Ale tak sobie myślę, że zacznę od marudzenia, a skończę na
wychwalaniu.
Jon nadal nic nie wie, ale za to Sansa wie bardzo dużo. I czasami pasowałoby ją posłuchać. |
I ja wiem, że
takie zmartwychwstanie jest kanoniczne z punktu widzenia książek, bo w nich już
takie epizody były (całe dwa, o ile mnie pamięć nie myli). Przy czym obydwa mi się nie podobały i bardzo się
cieszyłam, że jeden z nich był do tej pory pominięty w serialu. Piszę był, bo
mam pewne podejrzenia, że jednak może się pojawić. Ważne jest też, że do tej pory w powieści, były one na marginesie, bez większego znaczenia dla losów fabuły. Sprawa z Jonem Snow jednak marginalna nie jest.
Arya stała się postacią, na jaką wszyscy liczyli. Wyszkoloną skrytobójczynią. I bardzo mnie to cieszy. Szkoda tylko, że jej ostatnie momenty jako Dziewczynka Bez Imienia, były tak kiepskie. |
Można by zwalić winę na nijaką postać, przy której nie ma nic do grania, ale uważam, że do grania było sporo. Tylko Dean-Charles nie umiał sobie z tym poradzić. |
Tommen, najbardziej nijaka postać serialu, nawet umiera
nijako. Jego skok z okna był tak znikąd, że nie powstrzymałam śmiechu, choć
przed chwilą z przerażeniem patrzyłam jak moja kochana Margaery umiera.
Naprawdę, przydało by się coś więcej. Konfrontacja z matką. Pokazanie, jak
uświadamia sobie, że jego matka zabiła kobietę, którą kochał. Nie widzimy nawet
jego miny. Był przerażony? Sfrustrowany? Zdeterminowany? Choć z drugiej strony, Dean-Charles Chapman grą aktorską w serialu nie popisał się ani
razu. I choć nie miał może najbardziej wdzięcznego materiału do grania, to
jednak nie widziałam ani razu w nim strachu, rozdarcia, czegokolwiek.
Domyślałam się co czuje, ale posiadał ciągle tę samą minę. Nawet nijakiego
króla trzeba umieć zagrać, a nijaka gra nie jest na to sposobem.
Varys, co ty tu robisz? |
Sam siedzi w bibliotece, a Goździk na niego czeka, z dzieckiem na rękach, zagubiona w nowym świecie. Odpowiedzialność level future measter. |
A teraz zestawmy całą powyższą akcję z Samem, który cały sezon zmierzał do siedziby maesterów.
Gdzie ta siedziba jest, skoro Varys zdążył na przełomie trzech odcinków
przepłynąć całe może? Skoro Greyjoy’owie zdążyli przepłynąć morze by spotkać
się z Dany? Gdy Arya zdążyła do Westeros wrócić? Gdy Jamie zdążył pojechać na
bitwę, wygrać ją, opić i wrócić? Bran po spotkaniu wuja i teoretycznemu
przyspieszeniu swojej wyprawy, dzięki konnemu transportowi, wcale nie zaczął podróżować
szybciej. Naprawdę, przydały by się choć małe napisy z boku ekranu informujące
jaki mamy dzień, albo ile upłynęło pomiędzy wydarzeniami, bo obecna linia
czasowa jest raczej plątaniną czasu i przestrzeni. Nie będę ukrywać, że Varys
znajdujący się z Dany na pokładzie w ostatniej scenie, został przeze mnie
uznany, za błąd scenarzystów i niedopatrzenie w postprodukcji, a nie upływ
czasu.
Zastanawia mnie jeszcze jedna rzecz, ale ciężko mi jeszcze
stwierdzić, na ile to może być błąd, a na ile ważny wątek w serialu i
przemyślana strategia. Wuj Brana powiedział, że nie może wrócić do Westeros, bo
pod Murem znajduje się potężne zaklęcie, które mu to uniemożliwia i póki Mur
stoi, tacy jak on nie przejdą. W takim razie, o co się martwić? Nieumarli
dojdą do Muru i będą tam siedzieć. Zamiast zbierania wojska, powinni zająć się
konserwacją Muru i wystawić czujki, co by zapobiegały rozbieraniu Muru przez
nieżywych. Dobra, teraz nie byłam do końca poważna, choć… no naprawdę, ktoś
powinien zostawić jakieś instrukcje na ten temat. Nie odczytuje tego w ramach
błędu, bo do niedawna magia w Westeros była raczej rodzajem legend, jak
pamiętacie w pierwszych sezonach i książkach nie było jej wcale. Magia wraca,
pojawia się garstka osób, które wiedzą jak z niej skorzystać, więc może i
zaklęcie wcale nie jest już takie silne. Albo na wyczerpaniu. Kto wie.
No dobrze, mocno pomarudziłam. Ale zrobiłam to dlatego, że
zależy mi na tym serialu, uwielbiam ten świat, jego politykę i bohaterów, więc
wszelkie błędy, niedociągnięcia i głupotki
jakoś tak bolą bardziej. Ale na szczęście, to co dobre potrafi całkowicie
przesłonić to, co złe.
Jeżeli ktoś ze stylem zdobywa nowych poddanych, to jest to Daenerys Targaryen. Cersei mogła by wziąć od niej kilka lekcji. |
I choć ku mojemu wielkiemu rozczarowaniu, mało w tym sezonie
było Dany, tak jak już dostała swoje sceny, to były to najczęściej najbardziej
epickie sceny odcinka. Pokochałam ją już w pierwszym sezonie, później książki
tylko umocniły moje uczucia, a cudowność odgrywającej jej Emilli zdecydowanie
nie przeszkadza. W końcu doczekaliśmy się zebrania wojska i statków i Dany
płynie do Westeros. Pomimo że chodziło mi po głowie, jak dużą niespodzianką
byłoby, gdyby Martin postanowił zostawić ją w Zatoce Niewolniczej
Smoków, to jakaś część mnie bardzo cieszy się na jej powrót.
Dostaniemy ciekawą sytuacje polityczną. Mamy trzy, bardzo
pokiereszowane rody. Jeszcze chwilę temu Lannisterowie byli potężni i w miarę
stabilni. Dzisiaj Cersei podstępem siedzi na tronie, bez dziedziców. Nie mniej
pokiereszowani wstają Starkowie, odzyskując co ich. Sansa jeszcze nie wie, że
nie jest sama i jej rodzeństwo żyje. Podobnie jak Jon, nie ma pojęcia, że z
niego żaden Stark i Snow, a Targaryen*. Targaryen obwołany Królem Północy,
Białym Wilkiem, jednoczącym z powrotem Północ. A do brzegu zaraz dobije Dany,
przekonana, że jest ostatnią ze swojego rodu z Lannisterem u boku.
Pozostaje pytanie, czy Starkowie będą chcieli po prostu
zemścić się na Lannisterach, mając głęboko gdzieś Żelazny Tron, czy wyciągną po
niego rękę. Czy zjednoczą się z Dany, tworząc ogromną siłę mającą zmieść
Lannisterów? A może staną przeciwko niej, widząc, że jej najważniejszym doradcą
jest Karzeł. I co najważniejsze, co się stanie, gdy Jon Snow zostanie obwołany
Targaryenem. I w jaki sposób sprawa ujrzy światło dzienne, by wszyscy w to
uwierzyli. I kiedy ich potyczki i polityka zostaną przerwane przez znacznie
większą wojnę.
Ale zostając przy bitwach, Wojna Bękartów to arcydzieło. Ten
odcinek powinien być pokazywany w szkołach filmowych, jako przykład doskonale
nakręconej wojny. Czułam się, jakbym była w samym jej środku. I choć nie
uciekliśmy tam od zabiegów typowo filmowych, jak szarża przebiegająca wokół
Snowa i nie czyniąca mu krzywdy. Czy żołnierze, w panice zadeptujący swojego
przywódcę, któremu w sumie nic się od tego zadeptywania nie stało. Ale wybaczam
to. Przymykam na to oko. Właśnie dlatego, że pokazano prawdziwy chaos bitewny,
gdy nawet nie wiesz, że deptasz osobę, którą powinieneś chronić. Wszędzie tylko
przerażenie, jęki rannych, bród i krew. Bez czasu na wielkie rozmowy i wyznania
miłości.
A ilość świetnych kadrów na jeden odcinek została
wyeksploatowana do cna. Nie umiem wybrać, jednego, najlepszego. Czy będzie to
Jon Snow stający naprzeciw wrogiej armii? Czy może Davos Seaworth, odnajdujący
zabawkowego jelenia i stojący w cudownej scenerii śniegu i zachodzącego słońca?
Czy może Ramsay wpatrujący się z przerażeniem w swojego wygłodniałego pupila? A
może Sansa, tuż po przybyciu z odsieczą, oglądająca bitwę z daleka? A może cała
scena uciekającego Rickona i strzelającego do niego Boltona?
I choć wiem, że wiele osób narzekało na wątek Brana, mi się
podobał. Ale uważam, że był prezentowany w bardzo złych odcinkach. Wątek Brana,
poza momentem w którym toczyła się walka, był wątkiem, który powinien być taką
pauzą, czasem na oddech pomiędzy dramatycznymi wydarzeniami u innych bohaterów.
Został niestety wepchany w odcinki, w których zupełnie nic się nie działo. Więc
zamiast momentu na oddech i zwolnienia akcji, wątek Brana wyglądał bardziej,
jak zapychacz, żeby wypełnić czas antenowy. A szkoda, bo nie tylko wyjaśnił nam
zagadkę Hodora i pochodzenia Jona Snow, ale w ogóle rzucił światło na wiele wydarzeń i historię, chociażby to, jak powstali Biali Wędrowcy. Rozszerza naszą wiedzę o przeszłości Westeros, której
nie ma za bardzo jak w serialu opowiedzieć. Bo w książkach jest ona
opowiedziana bardzo dobrze, z perspektywy różnych rodów i wojen, a w serialu z
jasnych przyczyn, nie ma na to czasu.
Tak jak czasu nie było, by powiedzieć
jasno, że Jon jest Targaryenem. Bo jeżeli zostało wspomniane kiedyś, że siostra
Neda została przez Rhaegara Targaryena uprowadzona, to zapewne w pierwszym
sezonie i nikt z widzów tego nie pamięta. Czytelnicy pamiętają za to doskonale.
Choć nie będę ukrywać, że ja sama musiałam sobie odświeżyć, dlaczego Lyanna znalazła
się u Rhaegara, bo w pierwszej myśli zrobiłam Jona synem Roberta Baratheona –
jednak nie pasowała mi prośba, by ukryć przed Robertem jego istnienie. Dużo
bardziej zagorzali fani (będący najczęściej czytelnikami, znającymi powieść i
wszelkie konotacje rodzinne na pamięć), już dawno połączyli rzucane przez
Martina podpowiedzi i poszlaki, a HBO tylko potwierdziło ich teorię. Co nie
zmienia faktu, że dla kogoś, kto serial po prostu ogląda co tydzień dla
rozrywki, scena pomiędzy młodym Nedem, a umierającą siostrą, nie powiedziała mu
niczego o pochodzeniu Snowa.
Powiedzmy sobie szczerze. Jeżeli ktoś po prostu ten serial ogląda, bez znajomości książek i nie bycia w fandomie, to ta scena nie powiedziała mu absolutnie niczego. |
Nie będę jednak ukrywać, że niesamowicie dziwi mnie fakt, że
Ned nie poinformował swojej żony, że Jon nie jest jego bękartem. Catelyn Stark
nie była tą, której wierności i dochowania tajemnicy można by wątpić. Ned nie
tylko nie zraniłby jej, ale i sprawił, że Jon miałby trochę miej bolesne
dzieciństwo, będąc traktowany mniej oschle przez macochę. Bo słychać w jego
głosie, że ma żal do tego, jak inaczej był traktowany na tle rodzeństwa. A
Catelyn mogłaby udawać, że jest zła na Neda, że to jego dziecko, ale równocześnie twierdzić, że samo dziecko niczemu
niewinne i z czasem je pokochała. Po prostu nie pasuje mi moment, w którym Ned
czuje, że musi ukryć przed nią prawdę, raniąc jej uczucia. Catelyn świadoma, że
Robert może zabić dziecko Rhaegara na pewno nikomu nie pisnęła by słowa o
pochodzeniu Snowa.
To co mnie w tym najbardziej cieszy, akurat jako
czytelniczkę, to tytuł sagi: Pieśni Lodu i Ognia. Bo Jon Snow jest dosłownym
połączeniem jednego i drugiego: Starków będących symbolem lodu, i odpornych na
ogień Targaryenów. Co tym samym poniekąd wysuwa go na głównego bohatera
powieści i serialu. Ale, ponieważ z Martinem nigdy nic nie wiadomo, to
pożyjemy, pooglądamy, poczytamy i zobaczymy.
Ale to, co w 6 sezonie było najlepsze, to nie główne wątki i
postacie pierwszoplanowe, ale te drugo, a nawet trzecioplanowe, pojawiające się
na chwilę i zapadające w pamięć. I stające się natychmiast hitem Internetu. Kto
nie shippuje Brienne i Tormunda, niech pierwszy rzuci kamieniem. A jak właśnie
ten kamień podnosi do rzucenia, to niech się nad sobą zastanowi. Tak cudownego
wątku miłosnego, opartego tylko i wyłącznie na wymienie spojrzeń, dawno w
telewizji nie widziałam. Tormund, prawdziwie wolny człowiek, potrzebuje kobiety
silnej, pewnej siebie, mogącej sprać porządnie każdego faceta. I Brienne
dokładnie taka jest. Nie dla niej suknie, bale i delikatność. Ona potrafi o
siebie zadbać. Tormund jedzący kawał szynki i wpatrzony w Brienne więcej niż
zachęcająco, bawi mnie niezmiennie. Uroku całości dodaje fakt, że całe
otoczenie nie ma pojęcia jak się zachować, będąc świadkiem wymiany spojrzeń
pomiędzy tą dwójką. Przy czym zachowanie Brienne jest równie urocze,
zmieszanie, obrzydzenie i chęć ucieczki zestawione ze skrajnym uwielbieniem, to
po prostu magia. O nikogo się tak nie bałam w tym sezonie jak o tą dwójkę, bo
oni muszą być razem. W ogóle ostatnia scena serialu powinna wyglądać tak, że
Brienne w końcu zgadza się na randkę.
Mała dziewczynka z pogardą wypisaną na twarzy, ustawiającą dorosłych mężczyzn na baczność. Tak, tak, tak, tak! |
Drugą postacią, którą dopiero teraz poznaliśmy, to lady
Mormont. Nie dość, że dostałam ataku śmiechu widząc, że Jon i Sansa muszą się
płaszczyć przed 11-letnią dziewczynką (plus-minus), to jeszcze wszyscy dorośli
faceci z jej rodu i jej poddani muszą stać wobec niej na baczność. A połączenie
jej wieku z dziecięcą bystrością i bezczelnością, sprawia, że ja chcę na nią
głosować w najbliższych wyborach. Widać, że mała została doskonale przygotowana
do roli jaką musi pełnić, a w dodatku ciężkie czasy ją odpowiednio oszlifowały.
Zdaje sobie sprawę, że z nią ludzie muszą się liczyć, a od jej decyzji zależą
losy wielu. Jakby to ona znajdowała się na miejscu Tommena, Wróbel, Cersei i
cała reszta miała by poważną zagwozdkę, jak nią manipulować. No i nie ukrywajmy,
że Jon został Białym Wilkiem, tylko dzięki niej.
Cersei powinna zmienić hasło swojego rodu. Lannisterowie nie tyle zawsze płacą swoje długi, co po trupach dążą do celu. |
Zmieniając Północ na Południe, przyznam, że niezmiernie
zastanawia mnie, na ile Cersei brała pod uwagę, że śmierć Tommena jest wliczona
w pozbycie się wszystkich wrogów. Zatrzymanie go siłą w jego komnatach, było
dla niego jasną informacją, że wybuchy w mieście są sprawą jego matki. A Cersei
doskonale wiedziała, jak bardzo Tommen kocha Margaery. W dodatku, zostawiła go
samego, bez żadnego nadzoru. A najbardziej zastanawiają mnie dwie sceny. Jedna,
w której jej pomocnik mówi, że nadchodzi czas nowych rządów i należy usunąć
wszystkich, którzy nie są na nie gotowi. Jest to ewidentna zapowiedź, że to
Cersei usiądzie na tronie. Drugą sceną jest ta, w której Cersei patrzy na ciało
swojego syna. Po Joffrey’u szalała z rozpaczy. Po swojej córce, brała całą winę
na siebie i zaczęła wierzyć w przepowiednię. Na ciało Tommena patrzyła starając
się nie okazywać żadnych emocji, kazała go spalić i rozsypać na pozostałościach
Septu. Dodatkowo, według zasad panujących w świecie Martina, Cersei nie mogła
by usiąść na tronie w momencie, gdy Tommem żyje i jest obwołany królem. Miała
problemy z utrzymaniem się przy władzy nawet w momencie, gdy to ona była
Regentką Siedmiu Królestw i rządziła w imieniu syna. Głęboko wierzę, że ona
jego śmierć miała w planie. Gdyby nie popełnił samobójstwa, pozbyłaby się go
inaczej. W momencie, w którym zmienił zasady jej sądu, uznała go za zagrożenie.
Teraz pozostaje pytanie, ile z tego domyśli się Jaime. Czy
założy, że Cersei z premedytacją zabiła ich ostatnie dziecko, czy uwierzy, albo
będzie chciał wierzyć, że był to wypadek, którego nie zdołała powstrzymać? Mam
nadzieję, że to pierwsze. W ostatniej scenie miał na twarzy wypisany mocny
niepokój. Dobrze by było, gdyby o nim nie zapomniał. Bo tak bardzo, jak lubię
postać Cersei, tak samo mocno chciałabym, żeby Jaime się od niej uwolnił i
zaczął podejmować własne decyzje.
Sezon szósty rozpoczął się dobrze, później trochę wlekł,
żeby na końcu zostawić nas z fantastycznym finałem i całkowicie nową sytuacją
polityczną. Brak książkowego pierwowzoru z pewnością wyszedł mu na dobre, choć pozostaje
teraz pytanie, ile z tego znajdzie się w książkach i w jaki sposób. Bo sama
Wojna Bękartów przy obecnej sytuacji w książkach, jeżeli się wydarzy, będzie
musiała mieć inne podłoże, niż nienawiść Sansy do Boltona - w końcu Sansa w książkach Boltona na oczy nie
widziała. Przyznam, że to jest ciekawa sytuacja, w której nie zastanawiam się,
jak serial rozwiąże wątek z książek, ale czy w książkach znajdą się wątki z
serialu. Z początku bałam się, że cała zabawa się przez to popsuje, ale teraz
widzę, że różnice w serialu i książkach są tak duże, że Martin może opowiedzieć tę samą historię, prowadzącą do tego samego finału, zupełnie inaczej. A różnice
mogą być pomiędzy pierwowzorem a serialową wersję jeszcze większe, niż do tej
pory były.