Muszę się Wam do czegoś przyznać.
Myślę, że już najwyższy czas. Wiecie, nie jestem wolna od pewnych dziwnych popkulturalnych upodobań. Ale nie są to upodobania, które wnoszą moje życie na
wyższy poziom. Nie. Nie rozwijam się dzięki nim intelektualnie. Emocjonalnie
też nie. Czerpię z nich bezwstydną przyjemność i postanowiłam przyznać się do
nich publicznie, nie przejmując się, jak społeczeństwo mnie osądzi.
Widzicie, jedni po kryjomu
zaczytują się w Zmierzchu, albo Grey’u. Albo publicznie mówią, że nie cierpią
komedii romantycznych, bo każda jest taka sama, a potem wieczorami jedzą chipsy
i płaczą rzewnie, zastanawiając się, czy on w końcu zauważy, że jest ze złą
kobietą i powinien kochać inną. Ja z kolei pochłaniam procedurale. Z
niezrozumiałą miłością, bo nie trzeba dużo ich obejrzeć, by wiedzieć, że każdy
z nich jest taki sam i polega dokładnie na tym samym. Żadnych zaskoczeń, zero
uniesień, ba, ja nawet nie przejmuję się, czy oni w końcu złapią przestępcę,
czy nie. Przecież wiadomo, że złapią. Więc, co tu przeżywać?
A i tak oglądam.
I teraz pewnie myślicie: przecież każdy od czasu do czasu jakiś procedular obejrzy. W czym problem. No cóż. Zacznijmy po kolei.
Procedural - to serial telewizyjny koncentrujący
się na śledztwach kryminalnych, lub innym aspekcie egzekwowania prawa np.
sądowym. Część z seriali dzieje się w laboratoriach kryminalnych, gdzie główni bohaterowie
badają poszlaki znalezione na miejscu zbrodni i starają się rozwiązać sprawę.
Historie w proceduralach zwykle są jednoodcinkowe i nie wymagają znajomości
wcześniejszych epizodów. Całość polega na rozpoczęciu sprawy i rozwiązaniu jej
w tym samym odcinku.
Nieświadomie zaczęłam swoje
uzależnienie, gdy byłam w LO. Nie jestem pewna, w której klasie, odkryłam CSI
Miami. Och, jak niecierpliwie czekałam na każdy kolejny odcinek! Ale potem
odkryłam CSI Nowy Jork, który okazał się dużo lepszy i Miami jakość mi
zbrzydło. Było za bardzo kolorowe, za bardzo poukładane. Więc czasy licencjatu
spędziłam oglądają Nowy Jork. Równocześnie, grali Wzór, a także Kości, więc je
też oczywiście oglądałam. Nawet nie wiecie, jak bardzo złamali mi serce, gdy nagle
zakończyli nadawanie Wzoru. Kości przestałam oglądać dopiero w zeszłym roku, bo
o ile lubię ich sprawy tygodnia, tak już za bardzo nawydziwiali w życiu
prywatnym głównych bohaterów.
Ale… CSI Nowy Jork porzuciłam na
dobre, gdy odkryłam CSI Las Vegas. I nie, nie byłam szalona, nie zaczęłam od
pierwszego sezonu, tylko od siódmego. By bardzo szybko wrócić do pierwszego i
obejrzeć wszystkie wyemitowane sezony. Widać, że Las Vegas było oryginalnym
CSI, na bazie którego powstawały pozostałe. Ma najciekawszych seryjnych
morderców, którzy ciągną się nie raz przez kilka sezonów. Ma ciekawe sprawy. I
fajnie widać ewolucje ich laboratorium, choć i tak wiemy, że przesadzoną. Czy
CSI Las Vegas się w pewnym momencie zepsuło? Oczywiście, że tak. Dokładnie w momencie, gdy zaczęła
się wykruszać stara ekipa i wprowadzano coraz więcej nowych, zastępczych
bohaterów. Ale mimo wszystko obejrzałam cały, razem z finałem, który niestety
nie był najlepszy. Ta seria zasługiwała na coś więcej.
Teraz, jako że od SCI Miami i
Nowy Jork trzymam się z daleka (i w sumie nawet nie jestem pewna, czy ciągle je
nadają), tak pojawiło się w zeszłym roku SCI Cyber. W przeciwieństwie do
poprzednich, tu tropimy tylko i wyłącznie hakerów. I wiecie co? Pierwszy sezon
wcale nie był zachwycający. Drugi jest lepszy, ale ciągle nie jest to poziom, w
którym mogłabym do Was przybiec i mówić, na Bloga, oglądajcie to. I nigdy nie
będzie. A ja i tak, co tydzień, siadam i oglądam.
Z bezwstydnych przyjemności,
świetnym nadprzyrodzonym proceduralem jest iZombie, które nie dość, że
ma uroczych bohaterów i mnóstwo komediowych wstawek, to jeszcze główny wątek –
który nie jest śledztwem – mocno wciąga. Plus, mamy Zombie. Zombie, które ściga złoczyńców. Czy naprawdę muszę mówić więcej?
Supernatural też uwiodło
mnie sprawami tygodnia, choć lepiej nazywać to chyba, potworem tygodnia. I choć
teraz, główny wątek Ciemności kompletnie mi się nie podoba i nie wywołuje we
mnie żadnych emocji, tak na szczęście od zeszłego sezonu producenci
przypomnieli sobie, jak bardzo kochamy śledztwa i że to właśnie dlatego
zaczęliśmy ten serial oglądać. I wrzucają potwory tygodnia coraz częściej. I są
to najlepsze odcinki.
Cudownym, również nadprzyrodzonym
proceduralem, było Forever. Miało w sobie wszystko, co powinno mieć.
Było z jednej strony lekkie, od razu wprawiające w doskonały nastrój. Z drugiej
strony, miało tajemnicę długowieczności i sekret głównego bohatera – razem z
nim baliśmy się, żeby się nie wydał. Plus, całkiem ciekawe, choć po obejrzeniu
takie ilości procedurali, niczym nie zaskakujące sprawy. Ale sprawiał, że
robiło mi się cieplutko na serduszku. Czułam się dobrze i bezpiecznie. Nie
musiałam się niczym martwić. Bo pod całą otoczką śmierci, prosektorium, morderstw,
Forever było niesamowicie pozytywnym serialem. I do tej pory mnie boli,
że nie dano mu szansy na drugi sezon.
Ostatnio pisałam Wam też o Lucyferze,
starając się ocenić go obiektywnie i wprost mówiąc, że nie jest to dobry
serial. Nie jest zły, ale ciężko nazwać go dobrym. I bardzo, bardzo hamowałam
swój entuzjazm, bo to procedural. Więc i tak będę siadać co tydzień i go
oglądać. Nie ważne, że tak strasznie kładzie wątek Diabła na ziemi i dałoby się
z tego zrobić coś naprawdę dobrego. Daliście mi sprawę tygodnia. Jestem
szczęśliwa.
Zastanawiacie się pewnie,
dlaczego ja ciągle oglądam procedurale, skoro po takiej ilości, naprawdę widziałam
już wszystko. I chyba właśnie o to chodzi. Procedurale są takim moim pewnikiem.
Wiem, co się wydarzy. Znam schematy, nie muszę się specjalnie w nie wciągać, ani
nimi przejmować. Nie muszę się nad nimi koncentrować, ani brać ich na poważnie. Mogłabym do większości odcinków sama pisać scenariusze. A w każdym z nich mamy określone i obowiązkowe typy bohaterów, które spokojnie możemy odhaczać na karteczce: Bohaterowie Seriali Kryminalnych. Oglądam je dla
tego samego powodu, dla którego ludzie oglądają tysięczną komedię romantyczną. A czasem, jak w
przypadku Zombie, czy Forever, twórcy podejdą do tematu trochę w inny sposób.
Wykorzystają znane schematy, zabawią się z nimi. I widząc tą zabawę, nie sposób
nie czerpać przyjemności ze świadomości, że z tak oklepanym tematem, ciągle
można coś zrobić. Trochę inaczej go ugryźć.
A teraz zapytam… jaki jest Wasz popkulturalny coming out? W czym się zaczytujecie, co oglądacie, co jest Waszą
guilty pleasure?
0 Komentarze